Jak wymierzano sprawiedliwość po wojnie?

 

Publiczna egzekucja 4 lipca 1946

W świetle znanych obecnie danych źródłowych nie można stwierdzić, czy jakiekolwiek czynności związane z egzekucją 11 osób skazanych na śmierć w procesie były podejmowane przed 1 lipca 1946 roku. Należy założyć, że w samym więzieniu czy sądzie czekano w tym względzie na pismo z Warszawy z ostateczną decyzją Bieruta. Z drugiej strony nie można zapominać, że sprawa Stutthofu prowadzona w Gdańsku stanowiła dla ówczesnych władz duży obiekt zainteresowania politycznego i propagandowego. Taki, a nie inny ostateczny przebieg wydarzeń mógł być więc omawiany w gronie osób decyzyjnych dużo wcześniej niż otrzymanie samej informacji o odrzuceniu próśb o łaskę. W tym względzie zasadniczym wyróżnikiem tej egzekucji była decyzja o przeprowadzeniu jej w sposób publiczny, która leżała w wyłącznej gestii Ministra Sprawiedliwości.

W polskiej przedwojennej praktyce prawnej wykonywanie kary śmierci było obwarowane szczegółowymi instrukcjami. Wyroki śmierci należało wykonywać w sposób niepubliczny, tylko w obecności wąskiego, przewidzianego prawem grona osób. W taki sam sposób prowadzono takie postępowania od jesieni 1944 roku i powstania pierwszych struktur sądowo-karnych Polski "lubelskiej".

Świeża trauma wojny, ujawnianie kolejnych zbrodni popełnianych przez Niemców na Polakach, szczególnie po wyzwoleniu i wprowadzeniu do publicznej świadomości byłego obozu na Majdanku, sprawiły jednak, że w sposób świadomy, nowe polskie władze przebywające wówczas w Lublinie, dopuściły do możliwości publicznego uśmiercania osób skazanych na najwyższy wymiar kary. Był to jeden ze sposobów legitymizacji nowej władzy. Asumptem do tego działania był opisywany już wcześniej proces sześciu osób z załogi i więźniów funkcyjnych obozu na Majdanku przeprowadzony w końcu listopada 1944 roku. Szybkie postępowanie w tej sprawie zakończyło wydanie sześciu wyroków śmierci. W ogólnej sytuacji propagandowej postanowiono wykorzystać ten fakt do zmiany prawa. W ciągu kilku dni dopuszczono wówczas prawnie możliwość wykonywania publicznych egzekucji, co zmieniało dotychczasową polską procedurę karną. Pierwszym odstępstwem w tej kwestii były zmiany wprowadzone już 1 grudnia 1944 roku dekretem PKWN o częściowej zmianie kodeksu postępowania karnego. Przepis artykułu 1 dekretu z dnia 1 grudnia 1944 roku stanowił, że: Kierownik Resortu Sprawiedliwości może z uwagi na szczególny charakter przestępstwa zarządzić publiczne wykonanie wyroku śmierci⁴⁰. Drugim krokiem tej nowej praktyki było publiczne wykonanie wyroku w Lublinie dwa dni później, 3 grudnia 1944 roku, na pięciu skazanych SS-mannach oraz 23 grudnia 1944 roku na jednym byłym kapo. Obie egzekucje odbyły się na terenie byłego obozu i zgromadziły tysiące osób publiczności⁴⁰. W ten proceduralnie oraz prawnie usankcjonowany sposób legalnie wykonanie wyroku śmierci przy biernym udziale osób przypadkowych było w Polsce możliwe. Półtora roku później z tej możliwości skorzystano w Gdańsku.

W świetle prawa decyzję o przeprowadzeniu kolejnej publicznej egzekucji w Gdańsku mógł podjąć tylko ówczesny minister sprawiedliwości Henryk Świątkowski. Miało to miejsce na przełomie czerwca i lipca 1946 roku, a wykonywać ją miał już ostatecznie prokurator SSK w Gdańsku we współpracy z wymiarem więziennym, UB i innymi służbami. W aktach śledztwa oraz procesu nie zachowało się takowe polecenie ministra dla prokuratora SSK, być może wydano je telefonicznie, jednak to niewątpliwie gdański sąd obarczono wówczas w imieniu ministerstwa zadaniem skomplikowanej organizacji wykonania wyroku śmierci na otwartej przestrzeni z udziałem gapiów. Miała być to tym samym druga, po lubelskich dwukrotnych wydarzeniach z grudnia 1944 roku, zbiorowa i publiczna egzekucja w powojennej Polsce. Przygotowania do przeprowadzenia tego niewdzięcznego obowiązku były kilkutorowe i zostały oficjalnie ujawnione w mediach dopiero dzień przed samą egzekucją, w środę 3 lipca 1946 roku.

Przez trzy dni, od 1 do 3 lipca w gdańskim sądzie, MO, UB oraz więzieniu trwały intensywne przygotowania do tego wydarzenia. Zasadniczą sprawą na samym początku było zachowanie wobec skazanych w tajemnicy do ostatniej godziny informacji o braku ułaskawienia. Jednym z najbardziej zaangażowanych w realizację egzekucji, z racji sprawowanego stanowiska służbowego, był ówczesny zastępca naczelnika więzienia w Gdańsku Alojzy Nowicki, który miał stały kontakt z grupą skazanych, a także odpowiadał za ich bezpieczeństwo. Musiał on wiedzieć jako jeden z pierwszych, już od 1 lipca, że wszyscy zostaną wkrótce straceni. Zachowywał jednak tę zawodową tajemnicę dla siebie. Zgodnie z relacją złożoną przez niego na początku XXI wieku, 11 skazanych żyło od kilku tygodni zwyczajnie, z nadzieją ułaskawienia i on starał się niczym jej nie zaburzać. Wyjaśniał to nawet po latach z zawodowym profesjonalizmem. Jak stwierdził:

"W praktyce więziennej nigdy nie stosuje się uprzedzania skazanego, że zostanie powieszony czy rozstrzelany. Żyje nadzieją, nie wymaga szczególnej opieki, ponieważ zdarzają się wypadki targania się na własne życie. Skazany szuka innej drogi zejścia z tego świata. Dlatego praktyka więzienna od dawien dawna uczy, że skazany powinien być przed skazaniem uprzedzony, że prezydent nie skorzystał z prawa łaski, ale się to robi na 5 minut przed zawieszeniem stryczka. Odczytuje się sentencję wyroku i mówi się, że prezydent Rzeczypospolitej nie skorzystał z prawa łaski w dniu takim a takim".

Skazanych w tym czasie trzymano w wydzielonej części więzienia, w jednej wspólnej celi siedziało pięć kobiet, w drugiej sześciu mężczyzn.

Grono osób, które miały kontakt ze skazanymi w tych dniach, składało się jednak nie tylko z podwładnych Nowickiego, ale także jego zwierzchników. Informacja o ostatecznym skazaniu na śmierć musiała wówczas, zaraz po jej dostarczeniu, krążyć wśród ludzi ówczesnej gdańskiej władzy. Prawdopodobnie jeszcze 1 lipca 1946 roku nastąpiło wydarzenie, które znacznie skomplikowało przygotowywaną egzekucję - skazani dowiedzieli się o swoim losie. Źródłem przecieku był Jan Wołkow, 29-letni kapitan, ówczesny Naczelnik III Wydziału WUBP w Gdańsku, oficer znany z brutalnego postępowania i braku elementarnej inteligencji oraz ogłady. Nowicki, nawet po latach wspominał to z zażenowaniem:

"Dlaczego mówię o tym? Bo w odniesieniu do tych jedenastu zbrodniarzy ze Stutthofu pan Wołkow zrobił im 'ładny' prezent. Dowiedziawszy się, że prezydent nie skorzystał z prawa łaski, na wiele dni przed egzekucją publiczną poszedł i oznajmił tym więźniom: 'Będziecie wisieć, wy łajdaki!'. Jeden z nich targnął się na życie, podciął sobie gardło. Proszę sobie wyobrazić, egzekucja publiczna, o której wie cała Polska, o której wiadomość poszła za granicę. Teraz będzie dziesięciu, nie jedenastu. Trzeba było robić wszystko, żeby ten człowiek dotrwał do dnia egzekucji, bo nie wolno człowieka chorego czy rannego powiesić lub rozstrzelać".

W ten sposób do problemów związanych z przygotowaniem egzekucji doszedł niespodziewanie kolejny - zapewnienie bezpieczeństwa i życia skazanych. 
Na efekty słów Wołkowa Nowicki nie musiał czekać długo. Słowa o braku łaski zadziałały na skazanych na śmierć jak grom z nieba. Bezceremonialnie pozbawiono ich nadziei na uratowanie życia, którą żyli, nimi izolacji, od kilku tygodni. Targały nimi emocje, komentarze i niespodziewane gesty, które zupełnie wymknęły się spod kontroli strażników. Słowa Wołkowa, emocje i strach skazanych oraz gest Paulusa miały reperkusje dla wszystkich 11 osób czekających w celach śmierci. Dyrekcja więzienia musiała ich "zabezpieczyć" do dnia egzekucji. W jednej z zarejestrowanych wypowiedzi w 2006 roku dyrektor Nowicki odniósł się także do zastosowanej po próbach samobójczych procedury. Pogłębiła ona tylko stan emocjonalny skazanych. Według wspomnień Nowickiego w tej sytuacji:

"Profilaktycznie należało jednak skuć skazańców w taki sposób, żeby nikt ze skazańców samobójstwa popełnić nie mógł. Profilaktycznie wszystkim skazańcom skuto ręce i nogi. W stosunku do mężczyzn użyto starych niemieckich kajdan, które połączone były ze sobą łańcuchem. Dawało to możliwość chodzenia po celi, spożywania posiłków i załatwiania potrzeb fizjologicznych. Dla kobiet zabrakło kajdan, ręce i nogi związano im powrozami. Mężczyźni i kobiety byli skuci dzień i noc. Pod koniec nie wiązano już kobiet, lecz otoczono je ścisłym nadzorem. Nie wyrażały one protestu. Zapadały w medytację, otępienie, często rozlegał się szloch lub płacz. Wypominały, że są niewinne i zastosowano wobec nich niewspółmiernie surową karę". 

Na pewno konieczność uratowania życia niedoszłego samobójcy do czasu jego oficjalnego stracenia oraz świadomość więźniów o ich ostatnich godzinach życia sprawiły, że ostatnie dwa-trzy dni ich życia były dramatyczne. Było to świadome oczekiwanie na śmierć w bezruchu i klaustrofobii dwóch małych cel. Ten czas zapamiętała jedna z kobiet pracujących wówczas w więzieniu i roznosząca korespondencję. jak relacjonowała po latach:

"Wszyscy z tych skazanych przebywali już w celach śmierci Oddziału II Pawilonu Centralnego. W tych celach całą noc paliło się światło, były często kontrolowane. W oczekiwaniu, ze związanymi rękami, leżeli na podłodze. Gdy przekazywałam korespondencję, jedna ze skazanych kobiet poprosiła mnie o kromkę chleba, ktoś inny poprosił mnie o papierosa. Najbardziej utkwili mi w pamięci Kozłowski i Kopczyński. Gdy widziałam ich w celach po raz ostatni, przebywał już z nimi kapłan".

Był to już wówczas z pewnością czwartek 4 lipca 1946 roku i oficjalnie dowiedzieli się, że za kilka godzin zostaną przewiezieni na miejsce straceń. 

Jako miejsce egzekucji wytypowano i przygotowano w dniach 1-4 lipca 1946 roku teren polany w miejscu zwanym Wysoką Górą (niemiecka nazwa: Stolzenberg) przy ulicy Pohulanka w Gdańsku. Był to duży plac otoczony z trzech stron lasami oraz wzniesieniem, z którego roztaczał się w kierunku na północ dogodny widok na miasto i który mógł pomieścić dużą grupę ludzi⁴⁹. Miejsce egzekucji od bramy więzienia w Gdańsku dzieliło (i dzieli do dziś) około 700 metrów, co przekłada się na kilkanaście minut spaceru pieszego lub kilka minut jazdy samochodem. Niewątpliwie to też było ważnym czynnikiem wpływającym na wybór miejsca i organizację logistyki związanej z egzekucją. Było to po prostu miejsce znane i łatwo dostępne.
Na polanie władze więzienne ustawiły nietypową konstrukcję szubieniczną, która potem została wielokrotnie uwieczniona na licznych zdjęciach z wydarzenia. Składała się ona z pięciu wysokich drewnianych elementów ustawionych w jednej linii na długości około kilkudziesięciu metrów na równej, płaskiej powierzchni. Na jej środku stała podparta dwoma słupami konstrukcja ze stryczkami dla trzech skazanych, zaś po jej bokach ustawiono z lewej i prawej strony po dwie konstrukcje w kształcie litery "T" ze stryczkami dla dwóch osób na każdej. Analiza zdjęć wskazuje, że materiałem budowlanym do szubienic były belki konstrukcyjne z rozbiórki 
drewnianej konstrukcji, być może baraku. Łącznie w ten sposób przygotowano narzędzie straceń dla jednocześnie 11 osób. Wszystkie te elementy realizował zastępca naczelnika więzienia wraz z podległym sobie personelem. Był w tym duży pośpiech, stres i improwizacja, jak mówił Alojzy Nowicki w wywiadzie po latach:

"Cała strona organizacyjna spoczywała na mnie. Zorganizować egzekucję jedenastu zbrodniarzy i to publiczną?! Wybudować szubienicę! Sznury musieli pleść więźniowie, bo nie mieliśmy skąd ich wziąć".

Ostateczny plan przewidywał, że skazanych z asystą przywiozą na miejsce egzekucji otwarte samochody ciężarowe i to z nich wykonany zostanie wyrok. W taki sam sposób wykonano także wcześniejsze pierwsze egzekucje publiczne skazanych z Majdanka w grudniu 1944 roku. 

Jednym z elementów przygotowań, poza zabezpieczeniem skazanych, wyborem miejsca i budową szubienic, była też kwestia doboru katów, których potrzebowano aż 11, przy założeniu publicznego jednoczesnego wykonania wyroku. W normalnej procedurze więziennej egzekucje zawsze wykonywał specjalnie zatrudniony do tego "zawodowy" kat lub kilkuosobowy pluton egzekucyjny. W Gdańsku w lipcu 1946 roku z doborem osób wykonujących karę śmierci na osobach skazanych w procesie stutthofskim poradzono sobie jednak zupełnie inaczej.

Zgodnie z informacjami prasowymi oraz zeznaniami świadków wyrok w Gdańsku wykonywali ochotniczo byli więźniowie obozów koncentracyjnych - dziesięciu mężczyzn i jedna kobieta. Nie zachowała się jakakolwiek lista osób, które wykonały w ten sposób czynności, jednak są one doskonale widoczne na wielu zdjęciach wówczas wykonanych. Każdy ubrany w obozowy oryginalny pasiak lub strój go naśladujący, niektórzy na ubraniu mieli nawet naszyte obozowe numery. Nie jest znany sposób ich rekrutacji do tego zadania. Niewątpliwie musieli otrzymać taką nieformalną propozycję z racji ich miejsca pracy i dostępu do obiegu informacji lub też wynikała ona z powiązań nieformalnych. W każdym razie, znalezienie chętnych do wykonania wyroku śmierci na skazanym w procesie wśród tysięcy byłych stutthowiaków przebywających w samym Gdańsku, okazało się zadaniem bardzo łatwym i szybkim do realizacji.


Analiza wielu zachowanych i publikowanych zdjęć z egzekucji pozwala stwierdzić, że wielu spośród wykonawców wyroku opisywanych jako "byli więźniowie" ma na sobie bardzo improwizowane ubiory, tylko umownie przypominające bardzo charakterystyczne i łatwe do odróżnienia oryginalne pasiaki obozowe. Pozwala to przypuszczać, że jednak nie wszyscy osadzeni w roli katów byli rzeczywiście byłymi więźniami niemieckich obozów, w tym Stutthofu. Jednym z niewielu wyjątków w tym względzie jest mężczyzna, który w niewątpliwie oryginalnym pasiaku z naszytym numerem KL Stutthof i oznaczeniem czerwonego trójkąta więźnia politycznego zakłada stryczek na szyję Gerdy Steinhoff. Młody człowiek, w białej koszuli i pod krawatem, jest uwieczniony przynajmniej na dwóch zdjęciach, na kurtce obozowej ma naszyty widoczny duży numer charakterystyczny dla Stutthofu: 35445. Numer ten wydano Stanisławowi Ciechomskiemu, 43-letniemu wówczas więźniowi aresztowanemu w Warszawie w 1943 roku, który do KL Stutthof przyjechał w transporcie z Pawiaka 24 maja 1944 roku. Powodem jego osadzenia była działalność w konspiracji. Nie są znane okoliczności jego pobytu na Wybrzeżu w lipcu 1946 roku, ani dalsze powojenne losy. Jego oryginalny pasiak wraz z numerem widocznym na fotografiach zachował się do dziś w zbiorach Muzeum Stutthof w Sztutowie. Można założyć, że więzień – właściciel pasiaka z nr 35445 ze Stutthofu – miał go na sobie w dniu wykonania wyroku na Stolzenbergu. Byłby to zatem drugi z byłych więźniów aktywnych obecnych w czasie egzekucji w Gdańsku 4 lipca 1946 roku.

Drugą charakterystyczną grupą osób zaangażowanych w przebieg samej egzekucji, poza lagrowymi ludźmi w charakterystycznych ubiorach, byli dwaj duchowni: polski ksiądz katolicki oraz niemiecki pastor. Obowiązek zapewnienia posługi religijnej skazanym ciążył na kierownictwie więzienia. Z 11 skazanych, cztery osoby były ewangelikami: Barkmann, Paradies, Pauls oraz Steinhoff, zaś siedem osób deklarowało, że są katolikami: Becker, Breit, Klaff, Kopczyński, Kozłowski, Reiter i Szopiński. W materiałach śledztwa oraz zanotowanych oświadczeniach świadków procesji religijności oskarżonych nie jest ona zbyt eksponowana. Sprawy te nie odgrywały wielkiej roli w tym, co się działo w śledztwie i postępowaniu sądowym. Ze wspomnień naczelnika więzienia wynika, że np. niemieckie nadzorczynie nigdy się nie spowiadały i nie okazywały wiary i wyznania jej w gestach czy słowach. Były obojętne religijnie. W obliczu bliskiego końca życia  wszyscy skazani jednak przyjęli posługę kapłańską i odbywali rozmowy z księdzem lub pastorem, choć żaden z nich nie poprosił sam z siebie o przybycie osoby duchownej i zrobił to obligatoryjnie naczelnik Alojzy Nowicki.

 

"Jak wymierzano sprawiedliwość po wojnie"
"Dziennik Bałtycki. Nasza Historia", nr 12, grudzień 2014

W czwartek 4 lipca 1946 roku egzekucję wyznaczono na 17:00. Termin ten został podany oficjalnie skazanym w godzinach popołudniowych. Rano wydano im jak co dzień śniadanie i potem w południe obiad. Po latach naczelnik więzienia nie pamiętał już, czy skazani wyrazili przy przekazywaniu im ostatecznego terminu swoich ostatnich życzeń, które zwyczajowo przysługiwały. Nie zapamiętał też szczególnych ich emocji przy oznajmianiu tej decyzji. Na pewno jednak zaraz po tej informacji wszystkim skrępowano ręce z tyłu za pomocą powrozów. Następnie kobiety i mężczyzn wyprowadzono z dwóch cel, w których spędzili ostatnich kilka dni oraz poprowadzono na dziedziniec więzienny, gdzie czekało jedenaście odkrytych wojskowych ciężarówek.

Samochody wyruszyły z więzienia na Kurkowej w stronę miejsca egzekucji około 16.30–16.45. Na całej trasie przejazdu kawalkadzie samochodów towarzyszyły tłumy ludzi obserwujących przejazd i zdążających na wyznaczony plac przy Stolzenbergu. Najbardziej wiarygodne i realne szacunki obserwatorów z tego dnia szacują liczbę publiczności na około 50 tysięcy ludzi. Oprócz mieszkańców Gdańska, gremialnie przybyła ludność Gdyni, Sopotu, Oliwy, a nawet Tczewa i Kartuz. Jak zapamiętali obserwatorzy, mimo uruchomienia dodatkowych kursów komunikacji, samochody, autobusy i tramwaje były przepełnione już na godzinę przed wykonaniem wyroku. 
Po wjeździe na plac egzekucji kolumna ciężarówek rozdzieliła się i każdy samochód manewrował tak, aby jego tył znalazł się bezpośrednio przed stryczkiem. W ten sposób przed godziną 17.00 na placu stał szereg 11 ciężarówek ustawionych wzdłuż linii 11 szubienic.

Wybór kawalkady odkrytych samochodów, sposób realizacji transportu oraz sama egzekucja, która nastąpiła potem, były na pewno świadomym zabiegiem polskich organizatorów mających dopowiedzieć symbolicznie i propagandowo śledztwo oraz proces stutthofski. To musiała być swego rodzaju kumulacja emocji, symboliczny narodowy rytuał, coś, co mieściło się w obrazowy widok, jak podsumowano: Święta sprawiedliwości i solidarności. Tłem tej inscenizacji było piękne, ciepłe i słoneczne letnie popołudnie.

Kolejne wydarzenia, jakie nastąpiły później, najlepiej oddaje obszerny prasowy reportaż (Jak zginęło 11 katów Stutthofu, „Ilustrowany Kurier Polski”, nr 186, 12 lipca 1946 roku) spisany na bieżąco tego dnia:

"Dzień 4 lipca był słoneczny i gorący, jak gorące i słoneczne są pogodne, letnie dni na wybrzeżu. Wprawdzie egzekucja wyznaczona została na 17-tą, jednak już długo przed tym drogi, wiodące na wzgórza gdańskie, zwane przez Niemców Stolzenbergiem, zapełniły się tłumami ludzi. Nie inaczej wyglądała szosa z Gdyni: ciężarówka jechała za ciężarówką. Samochody i autobusy wiozły oblepione były pasażerami. Wśród jechało się i szło – jak obliczają tzw. znawcy -  kilkadziesiąt tysięcy.

Polem stracenia była wielka, zielona kotlina, leżąca głęboko wśród zalesionych pagórków, przykryta kopułą błękitnego czystego nieba. Na stokach, jak na ławkach wielkiego amfiteatru, rozłożyły się ciasno tłumy ludzi spoglądających na zbudowane w dole szubienice. Było ich pięć: cztery w kształcie „T” ze zwisającymi w dół dwoma stryczkami i piąta, umieszczona w środku - podwójna: belka wsparta o dwa słupy - z trzema stryczkami.

Około 17-tej wjechało na miejsce stracenia jedenaście ciężarówek ze skazańcami w otoczeniu konwojentów i wykonawcami wyroku, ubranymi w obozowe pasiaki z numerami. Sprawiedliwa koleją losu dawni kaci mają dziś zginąć z rąk swych dawnych ofiar. Na jednym z aut widzimy kobietę w pasiaku: za chwilę wykonana wyrok na jednej z krwiożerczych Niemek.

Auta ustawiają się - każde pod zwisającą linką. Tłum faluje i huczy. Za chwilę prokurator odczytuje raz jeszcze wyrok Sądu Specjalnego. Szare postacie w pasiakach zakładają swym katom stryczki na szyje. Mężczyźni w liczbie sześciu, którym przeznaczono lewą część szubienic, są trupio bladzi. „Kozioł”, krwawy i znany w wielu obozach Kozłowski, sztywno jak marionetka kłania się tłumom. Pauls, najwyższy rangą spośród skazanych esesowiec, ma zakrwawione gardło, dzień przed egzekucją chciał sobie szkłem poderżnąć gardło, by skrócić dławiący go strach przed śmiercią i uniknąć hańby publicznej egzekucji. Niemieckie kobiety są spokojne i niby martwe. Ostatni ze skazanych mężczyzna stojący na samochodzie ma zawiązane oczy czarną opaską. Ale jeszcze kilka sekund dzieli go od egzekucji: człowiek zdejmuje mu opaskę i jeszcze raz pozwala spojrzeć na świat, który dziś jest urzekająco piękny Czarna opaska znowu zasłania mu oczy.

Prokurator spogląda na zegarek. Już warczą motory aut. Na sygnał samochody ruszają: stutthofskim katom ziemia usunęła się spod nóg. Wiszą.
Wielotysięczny tłum gwiżdże. Żołnierze z pepeszy oddają serie strzałów w niebo. W taki sposób krótką i humanitarną śmiercią zginęło jedenastu katów z obozu koncentracyjnego w Stutthofie: niemieckie kobiety z oddziałów SS Eliza Becker, Ewa Paradies, Gerda Steinhoff, Jenny Barkmann, Wanda Klaff, niemiecki esesowiec John Pauls oraz pięciu Polaków: Wacław Kozłowski, Józef Reiter, Franciszek Szopiński, Tadeusz Kopczyński i Jan Breit.

Tłumy tysięcznych mieszkańców Wybrzeża przepływają pod szubienicami, oglądając swych ciemięzców — podobnych teraz do kredą malowanych gałganów, zwisających ze sznurka.
Hańba niemieckim katom! Hańba tym, którzy zdradzili swój naród!".

W gronie obserwatorów stojących w tłumie było wielu reporterów prasowych, wykonywano także wiele zdjęć, których dziesiątki do dziś zachowały się w archiwach publicznych oraz zbiorach prywatnych. W tłumie obserwatorów byli obecni dziennikarze „Dziennika Bałtyckiego”, „Przekroju”, „Zrzesz Kaszëbskô”, „Zielonego Sztandaru”, „Głosu Ostrowskiego”, „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” i kilku innych redakcji, a także dziennikarze z Danii, Szwecji i ZSRR. Część zdjęć wykonywanych przez zawodowych fotografów prasowych ma kompozycję i wymowę wskazujące na staranne ustawienie kadru, budowanie gestów i symboliki, tworzenie obrazów symbolicznej stygmatyzacji, dehumanizacji i kreowanie "słusznego" wymiaru sprawiedliwości. Była to niewątpliwie świadoma maniera epoki. 

Po ustawieniu samochodów w szeregu tyłem do szubienic skazani wstali i wysłuchali odczytania wyroku oraz jego tłumaczenia. Mieli już wówczas nogi skrępowane powrozami. Ze zdjęć wynika, że układ skazanych na szafocie był następujący (od prawej, patrząc wprost na tył samochodów): pięć kobiet (odpowiednio od brzegu: Barkmann, Paradies, Becker, Klaff, Steinhoff) oraz sześciu mężczyzn. Na samym środku zestawu szubienic, centralnie, umieszczono Kozłowskiego, po jego prawej kolejnych (odpowiednio: Pauls, Reiter, Breit, Kopczyński, Szopiński z czarną opaską na oczach).



Po odczytaniu wyroku zespół prowadzący czynności przeszedł wzdłuż szubienic. Duchowni wymienili ostatnie słowa ze skazanymi, którzy o to prosili, potem na polecenie pełniący rolę katów założyli skazanym stryczki na szyję, niektórych z nich postawiono na stołkach-podwyższeniach. Uruchomiono silniki samochodów i na dany znak samochody odjechały, strącając z podestu skazanych.
Nie nastąpiło to jednak w tej samej chwili, dodatkowo samochód, na którym stała Wanda Klaff, zgasł i nie ruszył z miejsca. Kobietę zrzuciła z rampy asysta stojąca obok. Stojący najbliżej usłyszeli w zgiełku ostatnie krzyki dwóch kobiet: jedna zawołała "Heil Hitler!", druga zaś powiedziała "Niech żyje Polska!". Kto dokładnie wypowiadał te kwestie, nie wiadomo.

Po odjeździe samochodów nastąpiło zamieszanie. Tłum zaczął napierać na kordon milicyjny oddzielający go od placu egzekucji. Obserwatorzy zbliżyli się do wiszących ciał, choć ostatecznie ochrona zdołała opanować z powrotem sytuację. Wykonane wówczas fotografie ukazują dosłowne "morze" postaci otaczających wisielców widocznych nad nimi od pasa w górę. Wykonano też wówczas wiele indywidualnych zdjęć pojedynczych ciał wiszących na szubienicznych sznurach. Wbrew niektórym sugestiom, materiał nie wskazuje, żeby dokonywano w tym czasie profanacji ciał czy kradzieży samych sznurów lub części  ubrań powieszonych. 

Obserwowanie agonii i umierania trwało na Stolzenbergu 20 minut. Po tym czasie oficjalnie lekarze uznali, że nastąpił zgon. Wszystkie dokumenty z wykonania egzekucji wskazują tę samą godzinę zgonu: 17:20 i mają podobną formę zapisu, co wskazuje, że były sporządzone już na miejscu straceń. Przez tłum przedarła się oznakowana dużym czerwonym krzyżem sanitarka, której obsługa po kolei zbierała 11 ciał. Czynności zakończyły się po około godzinie po zarządzeniu wykonania egzekucji. Propagandowy spektakl w ten sposób zakończył się.

Publiczność wracała do domów, szeroko komentując całe wydarzenie. Na publicznej scenie śledztwa i procesu stutthowskiego zapadła w ten sposób kurtyna ślepej i bezwzględnej sprawiedliwości. Ciała 11 straconych osób sanitarka zabrała do Akademii Medycznej w Gdańsku. Jednym z elementów przygotowań egzekucji było uzgodnienie, że straceni nie zostaną pochowani na cmentarzu i nie będą mieli nawet symbolicznych grobów. Naczelnik więzienia Nowicki uzgodnił jako rozwiązanie tej sytuacji przekazanie ciał po wyroku na rzecz Zakładu Anatomii i neurobiologii Katedry Anatomii gdańskiej uczelni lekarskiej. Jak wskazuje odnaleziony po latach przez Marka Orskiego zapis w księdze bieżącej Akademii, zwłoki 11 osób z adnotacją: "Więzień wyrok powieszenie g. Stolzberg" i wyróżnieniem ciał pięciu kobiet narodowości niemieckiej wpisano 4 lipca 1946 roku pod kolejnymi numerami od 56 do 66. W wykazie ciał wpisano jako anonimowe. Zwłoki zostały udostępnione studentom Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej do zajęć z anatomii w październiku 1946 roku.

Fragment książki "Lagrowi ludzie. Śledztwo i pierwszy proces stutthowski (1945-1946). Opowieść o przemianie," 2022; autor: Marcin Owsiński.

Wojskowa Agencja Fotograficzna/Narodowe Archiwum Cyfrowe:

Zdjęcia z procesu: Rozprawa sądowa w Gdańsku załogi obozu koncentracyjnego Stutthof

Fotografie z egzekucji: Publiczne wykonanie wyroku Specjalnego Sądu Karnego w Gdańsku - śmierci przez powieszenie - członków załogi obozu koncentracyjnego Stutthof

Prasa: Proces byłych strażników obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Wycinki prasowe.


Zobacz też:

Komentarze


Popularne posty:

Translate