'Laczki' i 'jaka' - sposoby na przetrwanie Ravensbrück


'Laczki' i 'jaka' - fragment książki Wandy Dobaczewskiej "Kobiety z Ravensbrück" (1946)
 
Ilustracje: Agatha Abrahamina Siegenbeek van Heukelom (Holandia)

Książka Wandy Dobaczewskiej ukazała się w 1946 roku i była jedną z pierwszych publikacji szczegółowo opisujących koszmar obozu Ravensbrück. Dla mnie ta książka jest niezwykłym źródłem informacji o obozie i więźniarkach. Dokładne opisy wyglądu topografii miejsca, a także samych więźniarek, zwłaszcza ich ubioru - służą mi jako pomoc przy rysowaniu scen obozowych. Książkę udało mi się kupić po dogodnej cenie na portalu aukcyjnym.  



 » Chłód prześladował nas jak zły pies poprzez wszystkie pory roku. W tym zatraconym klimacie północnych przymorskich Niemiec nie było ani gorącego lata, ani surowej śnieżnej zimy, tylko nieustanny ziąb, wieczysta wilgoć, przenikliwe mgły, deszcze i mokre śniegi. Wiosna dżdżysta i pochmurna przychodziła późno i leniwie. Ostre przymrozki ciągnęły się przez cały prawie czerwiec, a my na rannym apelu stałyśmy nawet w czerwcu o świcie, jeszcze w maju wyprzedzałyśmy słońce. Ziemia srebrzyła się od szronu, a myśmy szły boso, bo w pierwszych latach z nastaniem wiosny aż do późnej jesieni odbierano nam gwoli oszczędności pończochy i drewniaki. Przytupywałyśmy sinymi, owrzodziałymi od zastarzałych odmrożeń nogami i marzyłyśmy o tym, jakby to słodko było ustawić w ten sam sposób na parę godzin dyrektora i 'frau oberaufseherin'. Nie wolno wziąć 'laczków' za pazuchę, miękkich pantofli z pasiastego jak suknia materiału i wdziać je na czas stania! 'Laczki' by się zniszczyły na ostrym żwirze, przeznaczone są tylko na użytek wewnątrz bloku. A zresztą to by popsuło surową przestrzeganą jednostajność wyglądu wszystkich 'häftlingów'. Wszystkie muszą stać latem boso na apelu: taki jest przepis. Nie wolno nawet podłożyć papieru pod zdrętwiałe z zimna stopy! To by uwłaczało powadze apelowego obrządku.
 
 
Gdyśmy w końcu ruszały z miejsca - na zamarzniętej ziemi odcinały się ciemnymi plamami ślady stóp, niezliczonych stóp, parami, z piętami zwróconymi ku sobie, w pozycji na baczność. Ziemia odtajała z lekka pod ciepłem żywego ciała, a zamróz wszedł w nasze biedne nogi i odrętwił je tak dalece, że gdyśmy potem biegły do bloku, miałyśmy dziwne wrażenie, że biegniemy na szczudłach drewnianych. Nie czułyśmy ani kamyków, ani ostrego żwiru i dopiero strumień ziemnej wody spod kranu przywracał nogom czucie.
Zimą jako jedyna osłona przed mrozem należała się nam 'jaka', krótki żakiet pasiasty jak suknia, z cienką podszewką do połowy, literalnie wiatrem podszyty, z kieszeniami, do których rąk wkładać nie było wolno pod karą bunkra. 'Jakę' nosiłyśmy zasadniczo od października do maja, ale gdy złudna pierwsza wiosna udawała, że nadchodzi już w marcu, władze korzystały z tego, by nam 'jaki' co prędzej odebrać i zaoszczędzić je na rok przyszły dla przyszłych pokoleń 'häftlingów'. W połowie kwietnia zabierano nam także ciepłe pasiaki i dawano letnie suknie z szaro-niebieskiego płótna, suknie o krótkich rękawach, i zabierano chustki z głów. W końcu kwietnia, w maju deszcz ze śniegiem hulał, jak chciał, wiatr targał nasze przykrótkie kiecki; dygotałyśmy na zimnym deszczu, mrużyłyśmy oczy przed krupami śnieżnymi, a woda z przemoczonych włosów ściekała nam po nosach. A ileż to razy przyszło bose stopy zanurzyć w zimnej kałuży, by nie zepsuć przepisowego porządku wyciągniętych pod sznur piątek i stać tak długo, jak tam apelowi wypadło!


Właściwie latem, z wyjątkiem bardzo krótkiego okresu upałów, marzłyśmy bardziej niż zimą. Zimą miałyśmy pończochy i swetry, które nam z 'effektów' wydawano, miałyśmy także rękawice. Pod 'jakę' udawało się nieraz namotać szmat i łachmanów, okręcić się wykradzionym z jakiegoś warsztatu grubym papierem. Latem swetry własne, najwłaśniejsze, oddawało się przymusowo z powrotem do 'effektów' i nigdy się nie wiedziało, czy w ciągu tego właśnie lata nie zostaną skonfiskowane na przyszłoroczną pomoc zimową. I wiecznie jak zbawienia czekało się ciepła i słońca.
Marzyłyśmy o tym, by wygrzać się na zapas, by wchłonąć trochę słońca... A gdy przychodziły już wreszcie te upały i wielogodzinne apele w gorącu, znużenie okropne, duszności, udary słoneczne, ataki serca, wówczas żałowałyśmy nieomal zimy i tylekroć przeklinanego zimna! Przyroda nigdy nie była na nas łaskawa. Nieliczne tylko dnie dawały wypoczynek, anie przynosiły ze sobą żadnych dolegliwości.
Za obuwie służyły nam zimą i latem ciężkie drewniaki bez pięty, z płóciennym noskiem, trzymającym jedynie palce. Trzeba było wprawy nie lada, by móc się poruszać swobodnie w tym narodowym niemieckim obuwiu, chociaż niektóre wirtuozki potrafiły w nim nawet biegać. Ale zwykłe śmiertelniczki potykały się rozpaczliwie co krok, wywracały się na apelach, gubiły nieszczęsne drewniaki przed samym stolikiem na roboczej defiladzie, zbierały srogie wymysły i szturchańce, aż wreszcie, przyciśnięte potrzebą, wynalazły skomplikowany system sznurków, tasiemek i gumek, którymi przytwierdzały owo narzędzie tortury do nogi i tak mogły się już posuwać bez przeszkód. Zimą śnieg lepił się nielitościwie do drewnianych podeszw. Skromne 'häftlingi' znienacka dla siebie samych stawały na koturnach i czepiały się rozpaczliwie sąsiadek, by dobrnąć do miejsca pracy.


Ale największą komplikacją życiową był fakt, że surowy zakaz najwyższych władz bronił przekraczania progu bloku w drewniakach na nogach. Drewniaki należało zdjąć na zewnątrz, przed progiem, stojąc w samych pończochach na lodzie i śniegu, oczyścić starannie podeszwy specjalnie w tym celu istniejącą szczotką i dopiero w mokrych pończochach wejść do sali jadalnej, drewniaki piastując pieczołowicie w ręku. W całym tym zabiegu chodziło naturalnie o czystość podłogi, świętej podłogi, chluby i dumy każdej blokowej! Każda blokowa rady by dmuchać na swoją podłogę, by żaden pyłek na niej nie osiadł, by jej niepokalanością mogła się zawsze poszczycić przed inspekcją. Zmorą każdej blokowej było, że 'häftlingi' jednak od czasu do czasu przejść muszą, bowiem przefrunąć nad nią nie są w stanie, nawet na wyraźny rozkaz samego dyrektora 'lagru'. Ale dlaczego mokre, zabłocone pończochy miały być dla onej podłogi zdrowsze niż drewniaki, tego do końca świata nikt chyba nie odgadnie! Niemniej wszystkie kobiety i te stare, zreumatyzowane, i te młode, zagrożone gruźlicą, stawały mężnie w pończochach w rozmiękłym śniegu czy błocie i czyściły drewniane podeszwy, by się nie skalała podłoga. Potem szły do szafki i na mokre pończochy wkładały 'laczki', a gdy chciały podejść do pieca i osuszyć nogi, odpędzano je gniewnie. Odpędzał surowy 'zimmerdienst'.

'Wynocha! To nie wiecie, że pani sztubowa tłoku przy piecu nie lubi!?' Zimą w nieopalanej sypialni woda przypadkowo rozlana zamarza na podłodze i miewałyśmy niespodziewaną ślizgawkę, gdyśmy wieczorem przechodziły do naszych łóżek. Okna musiały być szeroko otwarte przez całą noc, bez względu na mróz. Słusznie. Tyle kobiet śpi w sali sypialnej, tak duszno jest na środkowych łóżkach! Ale tym, które leżą w otwartych oknach, przymarzają włosy do poduszek; na kocu, z rana, srebrzy się szron. W styczniu, w lutym, gdy trzeba rozbierać się wieczorem, grabieją palce od zetknięcia z pościelą. Włazi się pod koc 'we wszystkim' i długo się czeka, aż przyjdzie odwaga do rozebrania się. Bardziej wytrzymałe zasypiają ubrane i tak śpią przez całą noc, a potem wywijają się od mycia w lodowatej również nieopalanej umywalni. W rezultacie cuchną sromotnie ku zgrozie i oburzeniu koleżanek, a co gorzej obłażą je wszy. [...]




Zimno było naszą największą troską, najgorszym udręczeniem. Gdy nadeszła zima, wszystkie wysiłki, cała przemyślność kierowała się do tego, by się jakoś cieplej przyodziać. Czegóż to nie wkładały na siebie kobiety z Ravensbrück! Do ulubionych, a bardzo przez władze tępionych sposobów należało pozostawianie nocnej koszuli pod suknią, oprócz dziennej bielizny. Szeroko uprawiano także okręcanie się papierem. Specjalistki szyły sobie całe podszewki pod 'jaki' z grubego bibulastego papieru, wkładały papierowe osłony na stopy, papierowymi bandażami owijały kolana lub wykradały w tym celu przez stosunki w rewirze prawdziwe bandaże, przeznaczone dla wszelkich ran i skaleczeń. Niektóre naszywały sobie pod suknie wręcz niesamowite ilości najokropniejszych szmat, wkładały po parę zmian 'lagrowej' bielizny, a gdy je zaskoczyła kontrola, płaciły za swój lęk przed mrozem obiadem niedzielnym lub dostawały od rozwścieczonej 'polskim niechlujstwem' dozorczyni kilka doraźnych siarczystych policzków. Ale uparcie robiły dalej swoje odpowiadając na wszelkie perswazje: 'Ja nie chcę umrzeć tu na zapalenie płuc! Ja chcę wrócić zdrowo do domu!'.
W drugim okresie, w okresie wzrastającego bałaganu, szła już na całego kradzież z warsztatów i magazynów. Wówczas kobiety śmielszej natury podszywały swoje 'jaki' futrem i watoliną, nosiły futrzane rękawice i ciepłe chustki na głowę oraz wełniane skarpety. Na niedyskretne pytanie naiwnej 'aufzjerki' odpowiedź była gotowa: 'Wszystko z paczek odzieżowych! Wszystko z domu!' Tupet, z jakim to potwierdzenie było wygłaszane, derutował 'aufzjerską' kontrolę. Cóż pomógł stempel! Usunięcie go nie przedstawiało najmniejszej trudności.  Ale pomimo tej przemyślnej zaradności wielogodzinne apele nawet najlepiej ubranym dawały się ciężko we znaki. Nieruchome wystawanie na deszczu i mrozie, dzień po dniu przez szereg lat, nie mogło ujść bezkarnie. Mnożyły się reumatyzmy, choroby nerek, wśród młodszych - gruźlica. W gruncie rzeczy nasz wróg numer pierwszy, chłód, stale brał górę nad nami. Ulegałyśmy pomału jego przemocy i patrzyłyśmy bezradnie, jak co słabsze spośród nas zapadały coraz głębiej bez nadziei ratunku. Cóż pozostawało szaremu 'häftlingowi'? Tylko wierzyć, że przyjdzie wiosna.
 
 



O tym, żeby się ubrać, ustroić, nie myślał w Ravensbrück nikt. Przynajmniej w pierwszym okresie. Groteskowy wygląd i koleżeński, i własny nie sprawiał nikomu przykrości. Zżyłyśmy się z myślą, że tak już musi być. Wszakże te nawet, które na wolności były bardzo ładne, wyglądały teraz jak smętne koczkodany. Porobiono z nas istoty bezpłciowe, mrówki-robotnice. Regulaminowym uczesaniem, więziennym mundurem oszpecono nas świadomie i rozmyślnie, zupełnie programowo, byśmy doszczętnie zatraciły poczucie własnej kobiecości. A może chodziło i o to, by który 'häftling' nie oczarował jakiego ss-mana, nie uwiódł go i z jego pomocą nie wydostał się na swobodę, za bramę! Rzecz to ludzka, że pokraki mniej budzą zazwyczaj współczucia.
Ale gdy zostały dopuszczone paczki odzieżowe, kiedy rodziny przysłały z domu, wraz z bielizną i pończochami, cały szereg drobiazgów przydatnych do stroju, na nowo zaczęła kiełkować przywalona, przyduszona kobieca żądza przystrojenia się. Ale już przedtem, już wcześniej, narodził się typ 'häftlinga' ubranego według 'lagrowej' mody, 'häftlinga' z pudełeczka. Narodził się między Niemkami. Te istoty podludzkie, niezdolne do buntu, godziły się wewnętrznie ze swoim 'lagrowym' bytem i starały się doń potulnie dostosować. One też jedyne wpadły na wynaturzona myśl, że można upiększyć, ulepszyć nienawistny mundur 'häftlinga', uznał ten ubiór poniżający za godny starannego upiększenia.
Jeżeli dziewczynki niemieckie wśród innych laleczek posiadały także laleczkę - 'häftlinga', to tak właśnie musiała ona wyglądać: sukienka koniecznie letnia, szaroniebieska, płócienna, bardzo krótka, starannie zaprasowana, drewniaczki możliwie małe i lekkie, z białym wierzchem, fartuszek granatowy, również krótki i zaprasowany, co wymagało oczywiście zażyłych i kosztownych stosunków z pralnią. Włosy wprawdzie przepisowo zaczesane i w warkocz zaplecione, ale przewiązane u nasady warkocza dużą kokardą z jedwabnej szmaty, zwędzonej gdzieś w szwalni, dawały od razu inny wygląd twarzy. Tak przystrojone chodziły zazwyczaj kolonki-Niemki z warsztatów i Niemki-blokowe.

  
Gdy zwolna różne braki zakradać się jęły do gospodarki niemieckiej, zbrakło i granatowego materiału na nasze mundurowe fartuchy. Wówczas szwalnie dostały rozkaz szycia fartuchów z kolorowych, wzorzystych sukien letnich, zwożonych masami wraz z całym możliwym zdobycznym dobrem ze wszystkich końców świata. Za takimi barwnymi fartuchami uganiały się elegantki 'lagrowe'. A gdy zabrakło i pasiastych sztuk tkaniny z pokrzywy, w jaką 'lagier' ubierał swoje pupilki, gdy skłopotane władze zaczęły rozdawać suknie cywilne, rozpoczął się wyścig elegancji. Białe krzyże, malowane na plecach farbą olejną, nie dodawały tym sukniom uroku. Białe krzyże miały znaczyć więźniarki, uniemożliwić ewentualną ucieczkę, w cywilnej sukni bądź co bądź łatwiejszą. Zeszpecone białymi krzyżami suknie wyglądały groteskowo, nie przeszkadzało to wszakże roznamiętnieniu, z jakim 'häftlingi' dobierały sobie fasony i kolory. I zaraz potem rozpoczęła się wymiana, zakwitł handel konfekcji damskiej. Jeśli paczki odzieżowe utrudniły znacznie przestrzeganie tego, co wolno jest nosić 'häftlingowi', to suknie cywilne, suknie zakrzyżowane, ostatecznie utorowały drogę wszelkiemu 'organizowaniu' obozowych strojów.


Władze 'lagrowe' straciły wszelką możność kontroli. 'Häftlingi' ravensbrückie przybrały wygląd odmienny, do pierwotnego zgoła niepodobny. Barwne chusteczki na głowę, kolorowe szaliki na szuję, wstążki i koronki zagadkowego pochodzenia, to wszystko składało się na zabawną nieraz, czasem żałosną figurę, która chciała za wszelką cenę stać się do ludzi podobna, a bardzo rzadko osiągała choćby w przybliżeniu ludzki wygląd. Zawsze jakaś część garderoby zgrzytliwym dysonansem świadczyła o daremnych wysiłkach, tak bardzo nieharmonizujących z atmosferą 'lagrową'. A jednak pod koniec wojny zwozili, gdy ze zburzonej Warszawy właśnie do Ravensbrück zwozili Niemcy wagonami wszystko, co im wpadło w pazury, niektóre przemyślne kobiety potrafiły sobie skompletować cały wyprawy. Uginały się potem pod ciężarem tobołów w czasie pieszej ewakuacji i zasiewały niemieckie drogi swoją zdobyczą. Piesza ewakuacja złamała bowiem na chwilę nawet nieugaszoną żądzę posiadania, panującą przez cały czas niepodzielnie nad kobietami z Ravensbrück. «


Komentarze

Popularne posty:

Translate