Kwiaty w piekle: opowieść ogrodnika Hössa
Kwiaty w piekle
I
Zastanawiające - tego człowieka nikt nie opisywał, nawet nie jest w stanie powiedzieć, że z powodu cudownego niemal uratowania był nagabywany przez gazety, radio, telewizję, filmowców. Zjawiam się u niego jako pierwszy. Będzie to niejako publiczny debiut niezwykłego życiorysu, który mógł się zakończyć przez przeszło ćwierć wiekiem co najmniej. Ten człowiek był przecież w Oświęcimiu. Jedyną drogą do wolności, jak stwierdzili „dobrodzieje” z trupimi czaszkami na czapkach, była praca. W rzeczywistości - krematoryjny komin. Józef Głuszak, rolnik i ogrodnik z Koszyc Małych przeżył. Wrócił do domu, pracuje, buduje nową szklarnię. Jest początek sierpnia 1971 roku.
Źródło: zapisyterroru.pl
Rzecz zaczęła się od Stanisława Noszczyka z Koszyc. Jego pomysł dotyczył przede wszystkim listonoszy. Pomysł karkołomny, choć prosty i jak się okazało skuteczny. Wówczas na terenie samego Tarnowa była dość duża liczba volksdeutschów. Z ich inspiracji mnożyły się w powiecie donosy i nadsyłane do gestapo anonimy, w których nieznani nadawcy denuncjowali sąsiadów, przeciwników hitleryzmu, wrogów okupanta. Noszczyk, jako pierwszy wpadł na pomysł, by listonoszy, a konkretnie wybranych dziesięciu, zwerbować do oryginalnego - a jeszcze bardziej niebezpiecznego sabotażu. Chodziło o przeglądanie wszystkich listów adresowanych na gestapo - a następnie niszczenie, zanim mogły osiągnąć adresata. Zwerbowana dziesiątka nie odmówiła, a wręcz odwrotnie - z całym ryzykiem przystąpiła do roboty.
- Jeden z naszej grupy - mówi Głuszak - Tadeusz Haładziński zasiadł ich. W ciągu kilku miesięcy takiej pracy przejęto wiele ważnych pism i anonimów zawierających nazwiska kilkudziesięciu ludzi, których wskazano po imieniu i nazwisku, iż posiadają broń, kolportują nielegalną „bibułę”, że nie zdali radioodbiorników, itp. Listy te z chwilą, gdy znalazły się w rękach listonoszy, a w zasadzie istniejącej już wtedy organizacji podziemnej, oznaczały uratowanie życia.
- Sam przechwyciłem list na dwóch kartkach, napisany po sztubacku z błędami, jakiegoś volksdeutscha czy innego wroga Polski, w którym oskarżał wójta i radnych, że na naradzie namawiali sołtysów, aby broń, jaką mają pochowali i czekali, bo może się przydać. Było tam około 30 nazwisk, wiadomo, co tym ludziom za to groziło. To było z okolicy Gręboszowa. Kiedy zaświtało, byłem już u wielu z nich i pokazałem im ten list. Ci sołtysi wyratowali się, bo moja pomoc przyszła w porę.
Powodzenie tej akcji dało asumpt do rozwinięcia dalszych inicjatyw przeciwko hitlerowcom. Wtedy to właśnie trzej bracia Żmudowie z Tarnowa: Franciszek, Ignacy i Józef, postanowili wydawać najpierw tygodniowy, a następnie codzienny biuletyn redagowany z nasłuchu BBC, który dość wiernie określał sytuację militarną i zbrodnicze zamierzenia okupanta wobec Polaków. Józef Głuszak, jako młody jeszcze wówczas chłopak, stanął pierwszy do kolportażu tych materiałów. Woził je na rowerze brawurowo, był - jak sam to określa - gońcem, który lekkomyślnie przemyka między gestapowskimi posterunkami. Drukowane przez Żmudów na powielaczu gazetki, odbijane dla oszczędności po obydwu stronach kartek, szybko dostawały się do rąk ludności Tarnowskiego. Listonosze wykonywali swoją pracę niejako i tu, w odwrotnym kierunku. Był jeszcze nie znający strachu dróżnik, Tadeusz Nowak, urodzony w Ameryce i świetnie znający angielski. On głównie notował nasłuchy. Zapotrzebowanie na gazetki było tak wielkie, że z czasem wciągnięto do ich wydawania i zwiększania nakładu starego księgarza, Karola Kwiczałę. Otwartość owej konspiracji stawała się jednak na tyle niebezpieczna, iż o wyczynie Żmudów i całego zespołu kolporterów zaczęto mówić w Tarnowie i okolicy, jak o oficjalnej działalności. Działo się to nie tylko za sprawą całego splotu pomyślnych sukcesów propagandowych, ale - jak twierdzi Głuszak - przede wszystkim na skutek niedoświadczenia i zupełnego braku konspiracyjnej ostrożności. Na wpadkę nie trzeba było długo czekać. Z początkiem roku 1941 wyłapano wszystkich dziesięciu listonoszy i rozstrzelano dla przykładu tuż po prowizorycznym śledztwie. Wnet potem zginął dobroduszny staruszek Karol Kwiczała. Żmudów i Głuszaka po wstępnych badaniach w Tarnowie, wywieziono w kwietniu do budującego się i funkcjonującego już na dobre Oświęcimia. W zasadzie ze świadków nie został nikt. Z całej organizacji wsypane zostały 42 osoby i tam byłem ja - dodaje Głuszak.
II
Rudolf Franz Ferdinand Hoss należał do ludzi o szczególnie wysokich wymaganiach. Hitler postawił na niego, jako obozowego oprawcę, zaraz po dojściu do władzy, gdy desygnował go do obozu koncentracyjnego w Dachau. Z kolei z rozkazu Himmlera założył obóz koncentracyjny w Oświęcimiu, a w 1942 roku - obóz masowej zagłady Żydów w Brzezince, w którym doprowadził do śmierci m.in. ponad 400 tyś. Żydów węgierskich. W sumie odpowiedzialny za wymordowanie ok. 2,5 mln ludzi.
Józef Głuszak przybył do Oświęcimia żywy, co było pierwszym jego życiowym szczęściem, wziąwszy pod uwagę fakt, że na 800 więźniów jadących w transporcie - ok. 500 zmarło zaduszonych w wagonach. Tu został wyselekcjonowany jako fachowiec od budownictwa i ogrodnictwa. Za takiego się podał, o jednym i drugim miał jakieś pojęcie.
- Skończyłem szkołę rolniczą w Wojniczu, więc zgłosiłem, że jestem ogrodnikiem. Znałem się trochę na budownictwie, więc zostałem też od początku wykorzystywany do budowy szklarni Rajsko. Następnie zostałem skierowany do budowy domu Hössa.
Z czasem Głuszak stał się pszczelarzem, pucybutem, cieślą, czyścicielem ubrań. Tymczasowa - jak się wydawało- nominacja podyktowana li tylko chwilowym brakiem kryształowej czystości - w niemieckim pojęciu - Aryjczyka, stała się „umową bezterminową” i ratunkiem życia nie tylko - jak się później okaże - dla samego Głuszaka.
Budująca się nieopodal obozu willa Hössa odrywała Głuszaka od zajmowania się ogrodem. Nie na tyle jednak, by miało dojść do jakichkolwiek zaniedbań. Lustracje, jakie już wtedy prowadziła sama Hössowa, musiały zawsze kończyć się oceną pozytywną.
- Kontakty z ludźmi na budowie rodziły myśl konspiracji. Człowiek myślał o pomocy i ryzykował głową. Łączyliśmy się niejako samozwańczo, nawet specjalnie tam nie lansując grupy podziemnej. Bywało, że przecież jeden drugiego nie znał, wielu takich samych niewolników, jak ja, nie znałem, ale należało to robić, taka była w nas powinność. Już wtedy miałem stale myśl: „uciekać”, albo komuś pomagać w ucieczce. Ogród stawał się powoli świetnym azylem dla ludzi.
Brałem do ogrodu niektórych, np. Pamiętam nazwisko - Ziemińskiego z Tarnowa oraz innych, mówiłem: chłopaki przyjdźcie w niedzielę, a będzie jedzenie. Przecież nie mogłem czekać aż się przewrócą, a ich ciała zadymią w kominie. Ogród - to była niby wysepka wolności. Nosiłem dwóm dużym chartom komendanta mięso, ale to było mięso i dla nas - dla ludzi. Jeszcze jak dla nas! Jedliśmy je, oddalając od siebie to, co najgorsze - śmierć.
III
Rozpoczął się etap konspiracji Głuszaka następny. Do obozu szły transporty z Grecji, Węgier, Francji. Dawano do ręki - jedno mydełko na pięć osób, pędzono do komory, gdzie miała się odbyć rzekoma kąpiel, i więcej z niej ci ludzie nie wychodzili. - Serce mnie nieustannie bolało, ale człowiek był bezsilny. Byłem bezsilny, miałem ochotę nieraz krzyknąć przez druty, co im grozi. Szli bezwolni.
Podczas jednego ze spacerów Głuszak spotyka swojego kolegę, Włodka Borkowskiego, który jest na razie zatrudniony jako Schreiber, czyli pisarz w obozowej kancelarii. Krótko uzgadniają między sobą, iż Włodek spróbuje wykraść pewną ilość czystych ausweissów. Tak się też stało. Głuszak z tyłu ogrodowej szopy dłubie w belce przemyślaną skrytkę, gdzie chowa bezcenną zdobycz.
Dla jednej z grup, przygotowującej się do ucieczki szykuje bunkier. Miał być na trzy doby dla pięciu osób, tuż koło dużego ogrodowego krzaka. - Wynosiłem w torbie ziemię. Stemplowałem go palami - wspomina. Był tam nawet piecyk elektryczny, który zamontował po pogłębieniu całości do dwóch metrów. Chodziło o to, żeby przez trzy dni tych 5 ludzi przeleżało bez ruchu.
- Robiłem to pół roku. Jak kret. W każdej chwili mógł zauważyć Höss czy Hössowa i zapytać, skąd się bierze świeża ziemia? Bałem się, że wywęszy pies. Było to pod koniec lata. Ziemię dla niepoznaki zasypywałem trocinami. Wierciłem ten dół przez gęste korzenie krzaków. Może to i lepiej, że teren był skorzeniony, lepiej się trzymało sklepienie.
Ta dziura jest tam do dziś dnia.
Höss przechodził tędy codziennie, ale nigdy nie zamienił słowa. Pewnie uważał mnie i tak, zgodnie ze swoją ideologią, za podczłowieka. Całe szczęście - myślałem wówczas. - W dzień błąkał się po obozie, natomiast w nocy doglądał krematorium w Birkenau.
Szedł do obozu, zwykle koło ósmej, na piechotę, nie koniem, chociaż jazdę konną uwielbiał, ale konia szanował. Podwozili go łazikiem. Szedł koło muru i placu Klugeo. Poprzez żonę kazał pewnego razu ogródek poszerzyć o 30 metrów, do samych murów krematorium. To też było mi na rękę ze względu na pszczoły, ale o tym później.
Wiele razy działo się wówczas, jak w niesamowitym filmie, w którym prawdopodobieństwo utrzymania się przy życiu można by dziś porównać do podróży na Marsa.
Ludzie czekali na swoją straszliwą kolejkę. Ginęli, ale pragnęli przynajmniej jednego - by w tym strasznym piekle był ktoś, kto powtórzy swoim, jak to się działo.
Jeszcze dzisiaj tu, do Koszyc, ktoś przyjdzie do mnie i zapyta: jak tam, mój brat? Syn? Mój mąż? Jak ginęli? Iwaniec, Miłkowski, inni. Miłkowskimu pisałem nawet testament. Podziwiałem jego straszny hart ducha, jak i wielu innych. Sam byłem wtedy królikiem doświadczalnym, któremu zaszczepiono tyfus.
IV
Jako ogrodnik i gospodarz obejścia Józef Głuszak otrzymał klucze i prawo wstępu do niektórych pomieszczeń domu Hössa. Tu mógł się dowiedzieć o wielu rzeczach.
- Najwięcej wiedziałem od dzieci. Były dwie - 13- i 14-letnia córki Hössa. W obozie był też taki artysta warszawski, którego nazwiska nie pamiętam, znakomity komik i mim. Zawsze prosiły, żebym go przyprowadzał, ale to dla mnie także było ryzyko, bo każde jego wejście było nielegalne. Ja tu ręczyłem głową. Przychodził, przedstawiał tym dzieciom cuda - a przy okazji dowiadywaliśmy się, co tam w domu gadano, jakie rozmowy zapamiętały.
Ale to odbywało się tylko wtedy, gdy Höss wyjeżdżał, a nawet i ona, Hössowa, nie mogła oficjalnie nic o tym słyszeć.
Gdy wracał z podróży, czułościom nie było końca. „Mój kochany! Moja kochana!” - Tak się do siebie zwracali. To wszystko odbywało się niejako na tle, gdy stosy z trupami paliły się tygodniami.
Żona Hössa podziwiała go, gdy na jej pytanie - „ile dzisiaj „przerobiliście”?, odpowiadał, że 11 tysięcy. Podczas gdy najwyższy limit na dobę wynosił 10 tys. spalonych w krematorium. Z wyrozumieniem i troską współczuwała jego „posłanniczej” pracy. Miała swoiste kaprysy. Pewnego razu na Boże Narodzenie zażądała ode mnie zorganizowania swego rodzaju szopki, w której ona miała wystąpić w roli „nawiedzonej”.
Dobrali się znakomicie. Chociaż w jednym chyba była nieco inna. Uwielbiała szwindle. We własnej skrytce gromadziła złoto i w specjalnie adresowanych skrzynkach wysyłała do Niemiec. Widziałem te adresy. To były adresy jej rodziny. Pobierałem np. dla niej prowiant. Hössowej intendenci dorzucali zwykle karton margaryny więcej. Jej przynosili jeden, 2–3 kostki. Resztę rozdzielałem między swoich na obóz. Tak samo, jak śmietanę, do której dolewałem wody. Niemcy nie zrobiliby wsypy, to wiedziałem, to byli dobrzy złodzieje.
Za te „przysługi”, w drodze wyjątku, zwierzyła mi się, że tu przyjedzie także moja rodzina. Chciała mi przyobiecać dobre komando dla rodziców i radziła zapomnieć rodzinne strony. Zostałem tym kompletnie załamany. W dorzeczu Soły i Wisły miała być polska enklawa pracująca w zakładach pracy. Jakieś resztki naszego narodu. To mówiła Hössowa.
V
- Wspomniałem już, że w ogrodzie były pszczoły. Budowałem ule. Z 50 zbudowałem. W ulach robiłem w środku otwory, a rój przesuwałem pod drzwiczki, albo też z jednej i z drugiej strony ustawiałem rój, a w środku pusto. W tych właśnie dziurach chowałem ubrania dla przyszłych uciekinierów. Były tam cywilne i esesmańskie.
W kompoście z kolei miałem schowane rowery. Do chowania ubrań służyły zakopane tam 50-litrowe kotły. Wysypywałem ścieżki „gryzem”, żeby było niepoznacznie i czysto. Dość dużo tych ubrań tam miałem. Pszczoły stanowiły niejako dodatkowego stróża.
Włodek Borkowski, który dostarczył czystych ausweissów, pomógł nam robić fałszywe dokumenty. Jako fotograf robiłem także ludziom zdjęcia do tych ausweissów. Mieliśmy błonę rentgenowską, soczewki, wykonałem własnej produkcji aparat. Pieczątki, którymi należało w rogu zdjęcia dokumentu przystemplować robiliśmy z kartofla. Stawiało się je, gdy kartofel był świeży, bo gdy wysychał, zmieniała się wielkość pieczątki i można było podpadać. I tak właśnie o mało się nie stało, gdy przez niejakiego Weschke nie uzyskałem „wolności wiejskiej”.
Głuszak mówił z napięciem, jak ich ów Weschke podejrzewał. Wystarczyło by powiedzieć z komendzie o tym, co zauważył. Ale rano przed apelem nie zdążył. Tej nocy przeżywali straszne męczarnie. — Wypchnięto ich jak trupy. Mnie najbardziej było przykro, że to ja zostałem złapany niejako, i że to mnie coś nie wyszło. Zdrajca stronił ode mnie, nie chciał gadać. Była przecież wśród więźniów także grupa szpiegów, ale na nich też przyszła czarna godzina.
Poszliśmy do tego zdrajcy z moim przyjacielem Alfonsem Szumińskim – rzeźbiarzem. - Chodź, mówię, złapiemy go i w kocioł, bo nie ma wyjścia. Ale ten miał przy sobie elegancki nagan. Siedział w ogrodzie i tam go czyścił. Nie mógł jeszcze Hössowej powiedzieć tej wielkiej nowiny, bo to było rano i „towarzystwo” jeszcze spało. Zaczailiśmy się za drzwiami szopy. Ten wchodzi, a my z siekierami i do niego: - Ty s…synu i taki owaki, jeśli powiesz słowo, to ci, co dzisiaj zwiewają – a właśnie 5 nowych miało uciec – znają adres twojej żony i dziecka, i możesz być pewien, że ich żywych nie obejrzysz.
- Ty, zdrajco, my uciekamy – dodaje Szumiński – ale jeśli Józek – to znaczy ja – zostanie tknięty, to już ci powiedziałem, co będzie. Głuszak w tym czasie już był niepotrzebny w ogrodzie Hössa, zatrudnili w nim właśnie tego Weschke, sprawdzonego volksdeutscha ze Śląska. - Klęczał przed nami i prosił o litość. Na szczęście wszyscy następnego dnia uciekli, ja zostałem. Poszli. Poszli na Rajsko, był z nimi Lolek z Warszawy – imię tylko pamiętam – pewnie już nie żyje. Ale nie uciekli już przez ogród – jak pierwotnie zamierzaliśmy, tylko przez bramę od strony Soły. Ja tylko pilnowałem. Szumińskiego spotkałem po wojnie na wystawie w Poznaniu, pogadaliśmy sobie, chyba że nie Alfons do dzisiaj. Muszę się kiedyś do niego wybrać.
Poszli na Brzeszcze, Czarny Las, i dalej, dalej. Czasem przydawali się nam rowery, dawali je nam cywile, którzy przychodzili do roboty w obozie z zewnątrz. Na rowerach najlepiej się uciekało, bo wzbudzały mniejsze podejrzenia. Choć dla Niemca rower — to rower — to jakiś rodzaj służby, poświęcenia. Wystarczyło nawet ten rower tylko prowadzić. Na tych rowerach poszybowało kilku chłopaków, na pewno kilku. Do mnie do dziś dnia nikt nie przyjechał, bo nikt nie wie, pan pierwszy, że ja tu mieszkałem i żyję.
Witek ze Śmigna też mógł uciec. Ja mu mówiłem, dasz sobie radę, nie bój się, dostaniesz ode mnie coś, co cię przeniesie przez druty, załatwię ci to. Ale nie poszedł, nie ryzykował. Bał się, bo za złapanego rozstrzeliwali 10 ludzi ze wsi i 10 w obozie. Nie mógł tego jakoś inaczej pojąć, jak tylko w kategorii winowajców śmierci tych 20. Zginął w obozie. Siedział kilka lat i na takich wyrokach wykonywano w innej częstotliwości. Natomiast wyroki obozowe, czyli masowe mordy odbywały się codziennie. Byli w Oświęcimiu nawet tacy, co przeżyli 4 lata, i to były wyjątki i absolutne rekordy. Tych było mi najbardziej szkoda. Często moi koledzy ze szkoły, z drużyny „Tempo”, gdzie grałem w piłkę.
Po ucieczce każdego z wyprawionych za druty drżałem, że może którego złapali w drodze, czekałem na nowy moment tragedii, w którym ja będę głównym bohaterem, bo przecież z tym trzeba było się liczyć każdego dnia. Ale udawało się to ryzyko. Konspiracji nie przerywaliśmy. Gdy patrzyłem z ukrycia za odchodzącymi, gdy byli już za bramą, miałem wrażenie, że ta brama zamieni się nagle w potwornego smoka i lada moment wyciągnie łapska i połknie ich na powrót..
Zamienialiśmy trupy, można się było też przebrać za słupołaza, a nawet, jeśli gonili to nie zwracali uwagi, bo siedział na słupie i coś montował. Jeden w ten sposób właśnie uciekł, ale nie mam o nim śladu. Taki np. Stasik poszedł, chociaż potem zginął w partyzantce. Umożliwiliśmy z tego największego piekła ucieczkę przynajmniej kilkunastu ludziom. Była to cała konspiracja. Wiele ausweissów nie wykorzystałem, bo ludzi wcześniej zakatrupili. Dla wytypowanych do ucieczki mieliśmy cały plik wypełnionych dokumentów. Był tam nawet mój. Przetrzymałem go od ostatniej chwili, a po wojnie przekazałem do korpusu bezpieczeństwa we Wrocławiu i żałuję, bo na pewno nie znajduje się w izbie pamiątek, a tu młodzieży trzeba o tym mówić i pokazywać.
VI
Kim był jeden z największych zbrodniarzy przeciwko ludzkości - Höss? Jak wyglądał? Jak się zachowywał?
Z obozowej „roboty” szedł zwykle jak ksiądz dobrodziej. I taki miał wygląd. Jemu przez pomyłkę często się nie kłaniano i nie bito obcasami trepów, bo nie miał mordy bandyty. Był to bandyta skrywający się za subtelnością swej niezasłużenie delikatnej powłoki. Nigdy się ze mną nie zatrzymał. Czasem przyszła Hössowa, by interweniować, bo jej doniósł, że zauważył coś nieporządnego. Poza tym zażądała ode mnie, że jeśli idzie, bym nie stał blisko bramki, ale cofnął się do ogrodu. Lubił przysiąść sobie na ławeczce i patrzeć na krematorium. Można to było traktować jako szczególne studium zbrodniarza przeciwko ludzkości, który kontempluje jej zagładę. Kominy nieraz u wierzchołków były czerwone od ognia. Przez specjalne okienko zrobione w XI bloku przyglądał się na dziedzińcu obozu egzekucjom. Za cały czas raz tylko miałem z nim rozmowę. Wydarzył się mianowicie karambol z jego synem Klausem. Nawiasem – obecnie prokuratorem w NRF, domagającym się rehabilitacji ojca. Otóż pewnego razu, gdy ze szklarni wynosiłem popiół, tenże Klaus wypadł na ogród i zaczął uciekać, i strzelać. I wtedy i mnie Höss polecił także to gonić. Był to 17-letni gówniarz, szef Hitlerjugend na powiat Oświęcim. Złapałem go, chociaż mógł mnie na miejscu ukatrupić. Höss zabrał mu broń, bo było to już po wcześniejszym skandalu, kiedy daleko na moście na Sole, postrzelił jakiegoś Niemca. Do Polaków strzelał z balkonu, dla wprawy.
W domu oczywiście była kolekcja broni. Obok ozdobne kwiaty, pompejskie azalie, fikusy, fiołki, prymule, paprotki, w ogrodzie - karłowate drzewka owocowe, warzywa, jarzyny, astry i goździki, a także trochę innych egzotycznych roślin. Zgryźliwa i wymagająca Hössowa domagała się ode mnie, by w każdym kącie mieszkania stał kosz z kwiatami. Miała jakieś idee fixe i na ścianach wieszała obrazy wyłącznie z kwiatami. W tym domu zapach kwiatów mieszał się zawsze pospołu ze spalenizną ludzkich ciał.
VII
Józef Głuszak, zanim wrócił do kraju, przeszedł jeszcze obóz w Psim Polu k/Wrocławia, Gross-Rosen, Buchenwald. Z wieloma innymi nieszczęśnikami został wyłoniony przez wojska radzieckie. Od tamtych czasów upłynęły lata. To, że się je można uznać za szczęście lub przypadek. To, że przeżyło wielu innych – zawdzięczają przede wszystkim jego odwadze i poświęceniu. Dzisiaj, jako działacz ludowy i niespokojna dusza w swojej rodzinnej wsi, jako pierwszy w Tarnowskim przeprowadził elektryfikację. Dzięki jego inicjatywie powstała pierwsza w dziejach Koszyc szkoła. Jest tu przedszkole i remiza strażacka. Działa Klub Kultury. Pasja ratowania ludzi przerodziła się w pasję pracy dla całej wsi.
Zygmunt Wójcik, „Kwiaty w piekle”, „Tygodnik Kulturalny”, Warszawa, 12 września 1971.
Zdjęcia kwiatów w Birkenau wykonałam w latach 2018, 2023 i 2025.
Ogród więdnących kwiatów
Komentarze
Prześlij komentarz