Podróż śladami "Róży z Ravensbrück": Hennigsdorf
Do miejscowości podberlińskiej Hennigsdorf dojechałam na rowerze z Velten. Natomiast do samego Velten dotarłam koleją regionalną z Berlina. Obie te miejscowości: Velten i Hennigsdorf zlały się dziś w jedno duże miasteczko i właściwie nie widać między nimi wyraźnej granicy. Gdyby nie żółte tablice informacyjne, nie zauważyłabym, że zmieniam miejscowość. W Hennigsdorf chciałam znaleźć dwa ważne miejsca związane z Ravensbrück: barak, w którym w czasie wojny mieszkały polskie więźniarki oraz teren dawnej fabryki, w której więźniarki pracowały i gdzie dziś posadzono "różę z Ravensbrück". Najpierw pojechałam w kierunku ulicy Walter-Kleinow-Ring - tam znajduje się drogowskaz, który poprowadził mnie we właściwą stronę. Przejechałam całą długość tej ulicy i na końcu skręciłam w prawo. Niewielki pomniczek z różanym klombem jest dobrze schowany między terenem fabryk. Co ciekawe, niedaleko stąd znajdował się "mur berliński" - ale to całkiem inna historia!
Następnie udałam się rowerem na teren ogródków działkowych, gdzie w czasie wojny zlokalizowany był podobóz dla kobiet. Wcześniej znalazłam w Internecie informację o zachowanym częściowo drewnianym baraku - jedynym śladem istnienia podobozu Ravensbrück. Barak znajduje się na rogu ulic Apfelallee i Eschenallee - możliwy jest wjazd na teren działek, jednak do samego baraku podejść nie można.
W podobozie w miejscowości Hennigsdorf w latach 1940-45 utworzono łącznie 33 niewielkie obozy, w których przetrzymywano robotników przymusowych oraz więźniów. Robotnicy, mężczyźni i kobiety, pochodzili z 26 krajów i zatrudnieni byli w trzech dużych koncernach przemysłowych na terenie miasta Hennigsdorf: "AEG-Fabriken", "Mitteldeutsche Stahl- und Walzwerke" oraz w "August Conrad K.G." Od 1941 roku w Hennigsdorf utworzono podobóz Sachsenhausen oraz podobóz Ravensbrück dla 850 kobiet.
Archiwum Historii Mówionej
"Pamiętam moment, jak przyjechaliśmy do Ravensbrück, zatrzymały się wagony bydlęce… Jeszcze były bombardowania, po drodze trzymali nas na bocznicach, to taka była droga. Jak zatrzymali się, rozsunęły się drzwi, zobaczyłyśmy las, to był piękny ranek, początek września (czwarty, może 5 września), z daleka śpiew ptaków, byłyśmy zaskoczone, że w takie piękne miejsce nas przywieźli. Później, jak wyszłyśmy na drogę, która prowadziła do obozu, na boku szły już więźniarki do pracy, widziałyśmy ich w dali, kobiety, które były już kościotrupy, ogolone głowy. Jak przechodziły, to mówiły: „Drzyjcie wszystko, jedzcie wszystko, bo wam wszystko zabiorą!”. Polki, które szły [tak mówiły], bo tam były [kobiety] różnej narodowości. Myśmy mówiły: „Jak to, wszystko nam zabiorą? Chyba nie…”. Rzeczywiście, weszłyśmy do obozu, był namiot, najpierw [skierowali nas] do rejestracji, gdzie wszystko zabierali. Miałam jakąś bransoletkę z kamyczków, chciałam, żeby mi na pamiątkę zostawili, wszystko zabrali. Później [poszłyśmy] do mykwy, wtedy nie wiedzieliśmy, czy przyjdzie cyklon, czy gaz puszczą, czy nas wykąpią. Były badania ginekologiczne, czy się czegoś nie ukrywa i albo do gołej skóry włosy obcinali, albo jak ktoś miał gorsze, to puszczali do łaźni. Mama nam poobcinała włosy na króciusieńko bardzo, więc na szczęście trochę uratowałyśmy. Jak weszłam do łaźni, to przerażona byłam, bo kobiety stare, porozbierane, z ogolonymi głowami, straszny to był widok. Później rzucali jakieś ubrania, jako że nie mieli już pasiaków, więc były cywilne ubrania, [które miały] wycięte krzyże i wszyty był inny materiał. Po prostu, jeżeli ucieknie, żeby było wiadomo, że to jest więźniarka. O ucieczce to nie było zresztą mowy. Później rejestracja, numery –miałam numer 65298 w Ravensbrück.
Z początku [byłyśmy] pod namiotem, a później już dano nas do baraku. Baraki były w rzędach, utrzymana była czystość, ale to przez więźniarki. Prycze były, sztuby, pokoje, sale, trzypiętrowe łóżka i na [każdym] łóżku leżały trzy więźniarki i jeden kocyk. O godzinie czwartej zrywali nas na apel i dotąd nas trzymali, dopóki się wszystko nie zgadzało, czasami było to do dziewiątej. Blisko Ravensbrück było jezioro, było zimno. Było straszne to, kiedy powiedzieli, żeby się zgłosiły dziewczęta młode z włosami do domu publicznego dla Niemców, dla tych, którzy pracowali. Matka strasznie drżała, bo myśmy miały włosy, ale wystąpiły… Później się dowiedziałyśmy, że wystąpiły prostytutki po prostu, które uratowały te dziewczyny. Zabierali nas do pracy, do kopania i zasypywania rowów, żeby nam dać jakąś pracę. Rano dostawałyśmy miskę czarnej kawy i pajdkę chleba na cały dzień, i wieczorem też kawa i to było wszystko. Były takie momenty dosyć przykre, bo na przykład w piękny dzień kazano nam się na placu rozebrać do naga, siedział lekarz w białym fartuchu z pejczem, i kazał w kółko chodzić, jak koniom zaglądał w zęby, i jak na którąś miał ochotę, to pejczem uderzał w pupę, były takie momenty. Poza tym auzjerki, esesmanki były straszne, biły za byle co. Dostałam też w twarz. Mogła mi uwagę zwrócić, bo przed barakiem były klomby, a ja zobaczyłam z daleka w oknie moją koleżankę, o której myślałam, że nie żyje i przez ten trawnik przeleciałam, i ona to zobaczyła i porządnie mnie [w twarz] dała. Tam spotkałam dużo koleżanek, które miały różne przygody, były gwałcone na Starówce przez Niemców.
(...) Później zostałyśmy wysłani do Sachsenhausen, Oranienburg i tam już miałyśmy nowe numery, miałam 7604 chyba, i mieszkaliśmy w komando Hennigsdorf, to było pięć baraków w lesie, nowo wystawione baraki, czyściusieńkie, były łóżka jednopiętrowe, w takiej sztubie było dwadzieścia czy trzydzieści więźniarek i każda miała swoje łóżko, z tym że jeden kocyk, żadnej poduszki, nic. Była kuchenka – koza, stół i taboreciki. Myśmy tam mieszkały. Pracowałyśmy w fabryce jakichś maszyn, budowało się tam części do samolotu. Chodziłyśmy codziennie rano, pracowałyśmy dwanaście godzin, było to dwa kilometry od miejsca, gdzie spałyśmy, od naszego komando. Codziennie rano o czwartej był apel, obliczanie osób i wymarsz do fabryki i dwanaście godzin się pracowało. Od szóstej wieczorem do szóstej rano albo wieczorem, bo to na dwie zmiany i też tylko w południe przyjeżdżała [jakaś kuchnia]. Z początku były jakieś zupy z brukwi, kiedyś była zupa z kaszą, pseudokrupnik, to było wielkie święto, dostawałyśmy też jakąś pajdkę chleba na dwadzieścia cztery godziny. Kucharki były wybrane z więźniarek, z Polek, szewc to samo, krawcowa to samo. Już się zaczynało zimno, to [dawali] nam jakieś płaszcze, kurtki. Na następny dzień, jak Polki wyszły na apel, to oni zdębieli, bo rzucali nam co popadło, długie, jakieś krótkie [ubrania], a dziewczyny nie wiadomo skąd miały igły i nitki, poszyły przez noc, skracały, zwężały i wyszły ubrane przyzwoicie.
Komendantem był dosyć ostry [Niemiec]. Widzę jego twarz, myśmy na niego mówiły „Tygrys”, bo każdy miał swoje przezwisko, auzjerka jedna miała „Kaczka”, druga „Krowa”, trzecia „Ślicznotka”, bo była Ślązaczka, która była bardzo przyjemna, grzeczna, nie była ostra w stosunku do nas i każda miała jakieś przezwisko. On bardzo krzyczał na nas, ale nie bił. Jak na przykład wychodziliśmy z terenu naszego obozu, szliśmy do fabryki, to którąś czasami uderzyła, to zwracał uwagę auzjerce, żeby nie biła. Dla nas największą frajdą to było to, jak mogłyśmy [pojechać do innego obozu]. Zgłaszałyśmy się nawet do wyrwania zęba, że boli ząb, żeby pojechać do obozu Sachsenhausen, bo tam byli lekarze Polacy, nasi więźniowie i innej narodowości, żeby coś się dowiedzieć. Wtedy jechał jeden post, taki ratownik, który nas pilnował, jedna auzjerka, nas jechało trzy czy cztery pociągiem. To było dla nas takie… Nawet wyrwałam sobie ząb, żeby pojechać.
Byliśmy tam do 21 kwietnia 1945 roku. Bombardowania w kwietniu 1945 roku były straszne, dywanowe, cały dzień. Chyba wiedzieli, że jest nasz obóz, bo nigdzie w pobliżu bomba nie padła żadna. To było straszne, miałyśmy iść tego samego dnia na zmianę nocną, to była niedziela, zrobili apel i kazali z powrotem wrócić do sztuby."
Pierwszą kierowniczką podobozu była Ilse Jublanski, następnie Ilse Galkowski. W tym miejscu pracowały także: Käthe Engel, Erna Schlinke, Elisabeth Schulz, Erika Becker, Johanna Kühn, Ursula Heinrich, Elfriede Kirschkies.
Byliśmy tam do 21 kwietnia 1945 roku. Bombardowania w kwietniu 1945 roku były straszne, dywanowe, cały dzień. Chyba wiedzieli, że jest nasz obóz, bo nigdzie w pobliżu bomba nie padła żadna. To było straszne, miałyśmy iść tego samego dnia na zmianę nocną, to była niedziela, zrobili apel i kazali z powrotem wrócić do sztuby."
Ilse Galkowski oraz Kathe Engel, nadzorczynie z podobozu w Hennigsdorf
Fotografie powojenne
Pierwszą kierowniczką podobozu była Ilse Jublanski, następnie Ilse Galkowski. W tym miejscu pracowały także: Käthe Engel, Erna Schlinke, Elisabeth Schulz, Erika Becker, Johanna Kühn, Ursula Heinrich, Elfriede Kirschkies.
Dzięki uprzejmości Pana Romana Zwierzchowskiego, publikuję na tym blogu relację Anny Klepko-Mardeusz, byłej więźniarki obozu dla pracowników przymusowych w fabryce AEG w Hennigsdorf w latach 194301945. Za podzielenie się tym dokumentem bardzo serdecznie dziękuję!
Fragmenty wspomnień („Mały epizod wielkiej wojny” Mójcza 2019) Anny Klepko- Mardeusz, w latach 1943 – 1945 robotnicy przymusowej w zakładach AEG Hennigsdorf o obozie dla więźniarek KL Ravensbrück. Wśród więźniarek było dużo uczestniczek Powstania Warszawskiego, więc panowało w obozie dla robotników przymusowych przekonanie, że to tylko warszawianki.
"…Dotarło do nas, że w Warszawie wybuchło powstanie. Można sobie wyobrazić nas w tej sytuacji. Sercem byłyśmy przy powstańcach i martwiłyśmy się, bo wiadomości do nas docierały bardzo skąpe. Najczęściej słyszałyśmy narzekania niemieckich matek na polskich bandytów, którzy zabijają ich synów.
W październiku doszło do nas, że powstanie zostało zdławione. Bolało nas to tak, jak powinno boleć Polaków. Niemcy drwili z nas mówiąc, że nie ma już bandytów i nie ma już Warszawy.
Potem blisko nas Niemcy zaczęli odgradzać teren z kilkoma barakami podwójnym płotem. Jeden niższy, z siatki, drugi wyższy, z trzciny, odległe o półtora metra od siebie. Nikt nie widział, po co to ogrodzenie.
Któregoś dnia wyszłam z Wandą na przerwę, aby się ogrzać w ostatnich, ciepłych promieniach słońca, gdy nagle zza budynku hali wyszła duża grupa kobiet. Mogło ich być 200, a może nawet i 250. Szły wolno, ociężale posuwały nogi w wielkich, męskich drewniakach. Konwojowały je Niemki w mundurach. Szły w cienkich sukienkach, na które naszyte miały kolorowe pasy oraz winkle. Każda miała ogoloną głowę, bez chusteczek. Przyglądałyśmy się im jak jakimś zjawom. Odległość była za duża, żeby się można było coś dowiedzieć. Obserwujące to Niemki, widząc nasze zainteresowanie, zaczęły z nami rozmowę.
- Ana, to są Żydówki, nie masz ich co żałować - powiedziała któraś.
Dla nas nie było jednak różnicy, kto to jest. Bolało nas, że kobiety i tak upokorzone.
Tego dnia wracając do obozu stwierdziłam, że na ogrodzonym terenie panuje ruch. Moje koleżanki, przekrzykując jedna drugą, próbowały od nowoprzybyłych coś się dowiedzieć. Między nimi była też Bianka.
- Co, Bianko, przyjechały Żydówki? - powiedziałam, spoglądając przez szparę na plac, gdzie kręciły się widziane na terenie zakładu kobiety.
- Co ty opowiadasz, jakie Żydówki? - odpowiedziała Bianka - To przecież Polki, z powstania!
Od pierwszego dnia zorganizowałyśmy im pomoc. Każda z nas przejrzała zawartość swojej szafki. Dzieliłyśmy się wszystkim, co było. Najważniejsze były swetry, osobista bielizna, której nie dostały, chusteczki na głowę i pończochy. Wszystko, co się dało, przerzucałyśmy za druty, bacząc, czy któraś z pilnujących je Niemek nie stoi w pobliżu.
Po kilku dniach zobaczyłyśmy jedną znajomą Niemkę, która pracowała w zakładzie. Przyprowadziła więźniarkę z łopatą do przekopania rowu, żeby spłynęła woda. Postanowiłyśmy więc, że po prostu podejdziemy i spytamy, czy pozwoli coś więźniarce dać. Niemka popatrzyła na nas złym wzrokiem. A kiedy wyjaśniłyśmy, o co nam chodzi, zaczęła krzyczeć:
- Raus! To są polscy bandyci! Jak chcecie, to i wy się tam przeniesiecie!
Uciekłyśmy bojąc się, że możemy więźniarce zaszkodzić. Ponownie przekonałyśmy się, jak Niemki mogą być okrutne i wredne. Nie zrobiłyśmy po raz drugi takiego głupstwa, tylko wszystkie rzeczy przerzucałyśmy przez siatkę.
(...) Coraz wyraźniej i coraz bliżej słychać było detonacje. Coraz bardziej jęczała ziemia, jak poranione zwierzę. Wieczorem ukazały się wielkie łuny. Widać było że front jest blisko.
Z samego rana nad Hawelą pojawili się jacyś ludzie, większość w cywilnych ubraniach. Byli to wiekowi starcy i kilkunastoletnie wyrostki. Przy każdym leżało na ziemi po kilka pięści przeciwpancernych. Widok niesamowity i zastanawiający. Czy zdolny byłby taki dziadek lub kilkunastolatek użyć tej broni, kiedy w jego stronę posuwałoby się wielkie cielsko czołgu?
W barakach poruszenie. Robiono zakłady i zgadywano, gdzie może być już front. Nie wiedzieliśmy o froncie nic od momentu przekroczenia granicy niemieckiej, bo Niemcy przestali nadawać komunikaty.
Przed wieczorem pożegnałyśmy z Wandą Cześka i Radzika, umawiając się, że w razie walk przejdziemy na ich stronę obozu.
Wieczór znów nie należał do przyjemnych. Wielka czerwona łuna nie znikała z nieba. Nikt nie spał. Położyłyśmy się w ubraniach na pryczach już po jedenastej, nasłuchując i rozmyślając co nas czeka.
Nagle nocną ciszę przerwały jakieś krzyki i nawoływania.
- Co się tam dzieje - odezwała się któraś z naszych koleżanek i jak jedna wyskoczyłyśmy przed barak.
W obozie warszawianek z powstania roiło się jak w ulu. Przez szczelinę, między matami, spostrzegłyśmy wychodzące i wchodzące do baraków więźniarki. Na środku placu formowała się kolumna. Wszystkie kobiety z tobołkami, z kocami, niektóre z fajansowymi miskami pod pachą. Obok kolumny, w długich pelerynach, Niemki poganiające więźniarki głośnym:
- Los, los!
- Dokąd was biorą? - dały się słyszeć głosy po naszej stronie.
Przekrzykując jedna drugą, żegnały się z nami, dziękując za pomoc, jaką żeśmy im udzieliły w potrzebie.
Ruszyły szeregi. Na przedzie kilka wózków napełnionych torbami i walizkami z dobytkiem esesmanek ciągniętych przez więźniarki.
- Dokąd was prowadzą? - krzyczałyśmy ile sił w gardłach.
- Nie wiemy - dało się słyszeć już z drugiej strony ulicy.
- Rue - złościły się esesmanki.
Ale my nie dawałyśmy za wygrane.
- Kochane, nie martwcie się, to już niemiecka agonia, przeżyjecie. Do widzenia, do zobaczenia w wolnej Ojczyźnie, w Polsce.
To pożegnanie nie obyło się bez łez. Chociaż żeśmy się nie znały, były dla nas bliskie, byłyśmy przecież rodaczkami.
Warszawianki odeszły. Długo na bruku słychać było odgłosy drewniaków, a na niebie nie bledła czerwona łuna".
Anna Klepko-Mardeusz
Zobacz też:
Moja babcia musiała być gdzieś bardzo blisko. Miała numery:
OdpowiedzUsuńRavensbrück – nr 64968
Obóz koncentracyjny Oranienburg – Sachsenhausen Komando Hennigsdorf bei Berlin – nr 7659.
Też w Hennigsdorf pracowała w fabryce AEG.
P. s. Babcia była wśród tych Warszawianek, które odeszły w chodakach. Wg jej słów działo się to na początku kwietnia.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz! Tak, to bardzo prawdopodobne, że została ewakuowana razem z innymi więźniarkami w kwietniu.
UsuńCzy jest Pani wiadome dokąd dokładnie zostały ewakuowane te kobiety i ile czasu szły? Babcia już nie żyje, próbuję odtworzyć jej historię. Mówiła mi kiedyś, że to był "marsz śmierci", chociaż nie wiem czy to poprawna nazwa w przypadku ich ewakuacji? W niejasnych dla mnie okolicznościach babcia znalazła się w pociągu razem z czeskimi więźniarkami i tuż po wyjściu z obozu znalazła się w Pradze. Stamtąd dopiero wracała do rodziny w Polsce.
UsuńNiestety, nie umiem odpowiedzieć na Pani pytanie o drogę ewakuacji Pani babci. Z jednej z publikacji wyczytałam, że więźniarki w kwietniu 1945 roku, po zamknięciu fabryki, odesłano do Ravensbrück. Jednak jeśli wśród tych kobiet byłaby Pani babcia, bardzo wątpię, aby została przeniesiona na południe. Według mnie, możliwe, że Pani babcia została wysłana w innym transporcie wcześniej. Np. 2 kwietnia 1945 roku około 2000 więźniarek z podobozu Malchow zostało wysłanych do podobozu w Lipsku, jednak ten podlegał wówczas pod obóz Buchenwald. Jednak skoro pani Babcia była znalazła się w jakimś pociągu z czeskimi więźniarkami, to możliwe, że po drodze była jeszcze w kilku innych podobozach. Tak, te transporty niby ewakuacyjne, więźniowie nazywali "transportami śmierci" i takie transporty były organizowane już w październiku/listopadzie 1944. Mogę jedynie zaproponować, aby napisała Pani do muzeum w Sachsenhausen - może mają zachowane listy transportowe z nazwiskami i będzie tam nazwisko Pani babci? Bardzo trudno bez dokumentów stwierdzić jaką drogę przeszły więźniarki. Można też sprawdzić archiwum Arolsen online - tam też zgromadzone są różne dokumenty i niewykluczone, że znajdzie tam Pani coś na temat swojej babci. Ewentualnie proszę też napisać do muzeum Ravensbrück - dysponują oni danymi dot. więźniarek.
Usuń