Maria Kurcyuszowa: Komando „Waldbau” w Neubrandenburgu
Wiosna 1945 roku zastała mnie w komandzie ravensbruckim, zorganizowanym przy zakładach przemysłu zbrojeniowego w Neubrandenburg. Ściśle precyzując, była to filia komanda neubrandenburskiego, uruchomiona latem 1944 roku. Oficjalna nazwa tego oddziału brzmiała „Waldbau”.
Było to – jak nam się zdawało – miejsce „zapomniane przez Boga i ludzi”: czarne dno, na które strącano nasze niewolnicze życie, izolując nas ostatecznie zarówno od słońca na niebie, jak i od jakichkolwiek spojrzeń ludzkich. Nazwa komanda wiązała się z jego lokalizacją: obóz usytuowano w głębi starego, bukowo-dębowego lasu. Ciemna, zwarta ściana drzew odgradzała nas od dróg, którymi płynął nurt spraw zewnętrznego świata. W kolumnach aussenowskich w Ravensbruck albo jeszcze w Neubrandenburgu, gdzie nasz obóz położony był w pewnej odległości od fabryki, w drodze do pracy mijałyśmy cudze domy mieszkalne i ludzi. W Waldbau świat zabrano na dobre sprzed naszych oczu, a szczególnie splecione w górze korony starych buków i dębów przesłaniały niebo, nie przepuszczając ku nam słonecznego blasku.
Obóz otoczony był gęstym drutem kolczastym, po którym, jak w każdym KZ-lagrze, biegł prąd o wysokim napięciu. Przekraczając Bramę (używam tu dużej litery, ponieważ w naszym lagrowym życiu Brama była zawsze ważnym punktem zabudowy obozowej, ku któremu myśli i spojrzenia zwracały się tak długo, jak długo trwały w nas lub ożywały ludzkie tęsknoty) – a więc przekraczając Bramę wchodziło się w kompleks zabudowań, stanowiących połączony teren fabryki i obozu. Na przedzie stały budynki biur fabrycznych i komendantury esesmańskiej, nadzorującej obóz, a tuż za nimi, kręgiem otaczając plac apelowy, tłoczyły się bloki mieszkalne.
Hale fabryczne (a było ich kilka) wbudowane były w ziemię – nad jej powierzchnią sterczały tylko blaszane dachy i tuż pod nimi małe okienka. Światło dzienne przez te okienka dochodziło w głąb hal fabrycznych bardzo skąpo. W związku z tym dniem i nocą pracowano przy świetle elektrycznym. Nocami teren objęty przez hale fabryczne sprawiał niesamowite wrażenie. Można to było oglądać, pełniąc dyżur w kolumnie, która z kuchni lagrowej donosiła do hal kotły z zupą (nocna zmiana dostawała zupę w nocy, nie otrzymując południowego posiłku w dzień) – albo jako anweisunghaftling, korzystając z prawa poruszania się między halami. Idąc tak poprzez mrok leśnej nocy po wydeptanych naszymi nogami ścieżkach, mijało się rozsnute tuż przy ziemi światełka hal, nabierające pośród ciemności barwy czerwieni, jak wielkie, stężałe w równych liniach, krople krwi. A pod stopami czuło się ziemię, rozdygotaną ciężkim rytmem ogromnego trudu. Tak było co wieczór, tak było co noc. Stokrotnie cięższy był ten nocny trud od pracy na dziennej zmianie, podczas której przecież kobiety także mdlały przy maszynach. Ale nocą – prócz wielkiego zmagania ze zwykłym bólem wszystkich mięśni, trudniejszy do zniesienia stawał się ból serc, pełnych stałego buntu, którym tylko sen mógł przynieść złudną ulgę. A nocnym zmianom odbierano nawet te chwile ucieczki w zapomnienie.
Między „szychtami” czas „wolny” po apelach należało spędzać w barakach mieszkalnych. Były one nieco wyżej wyciągnięte nad powierzchnię gruntu niż budynki hal fabrycznych – na tyle mianowicie, aby nad ziemią zmieściły się półmetrowe okna. Te baraki były również pokryte blaszanymi dachami. Dachy blaszane stanowiły istotny szczegół konstrukcji budynków: zimą przedostawał się przez nie mróz, jesienią deszcze, a w dni pogodne, kiedy nocna zmiana usiłowała na swych pryczach znaleźć trochę snu, po blaszanych dachach stukały drewniaki kobiet z kolumn murarskich (podziemną fabrykę ciągle rozbudowywano). Murarki, umykając spod nadzoru wachmanek ze sprytem, który w obozie wydoskonaliły w sobie nawet największe życiowe niedołęgi, dopadały dachów i całymi godzinami wyłuskiwały ze szpar i załamań blaszanego pokrycia orzeszki bukowe. Poszukiwania te nie odbywały się przy tym bez bijatyk. Wówczas stukotowi drewniaków towarzyszyły krzyki schmuckstucków, walczących o swoje orzechowe skarby. Orzeszków nie było zbyt wiele, ale dla wygłodzonych kobiet nawet ta namiastka pokarmu miała jakąś cenę. Pożywienie w Waldbau składało się bowiem z kubka niesłodzonej kawy zbożowej, jednej kromki chleba i miski ohydnej lury z brukwi, którą od stycznia wydawano nam bez soli.
Czarna zbożowa kawa, stanowiąca bezcenny składnik dziennej dawki pożywienia, była wykorzystywana jeszcze do innych celów. W Waldbau brak było wody. Dowożono ją do kuchni cysterną. Zdobycie zatem wody było rzeczą niezwykle trudną. Urządzenia, które doprowadzić miały wodę do baraku, gdzie z sufitu zwisały prysznice – nie funkcjonowały. Więźniarki wyrzekały się więc kubka upragnionego napoju, aby umyć choć ręce i twarz. Nie chroniło to jednak przed brudem. Wszy mnożyły się w sposób zastraszający. Walka z nimi zabierała nam co dzień – przed wyjściem do pracy i po powrocie z niej – co najmniej po godzinie. Białe robactwo obsiadało gęsto szwy pasiaków. Kto nie decydował się na wcześniejsze wstawanie z pryczy przed apelem albo przesunięcie pory odpoczynku po powrocie z „szychty” – kapał wszami ze swojego barłogu na cudze legowiska.
Kobiety, które zmogła do reszty choroba, trafiały do „rewizru” w Neubrandenburgu (Waldbau nie dysponował własnym „rewirem”) niejednokrotnie z wszawicą. Leżąc w neubrandenburskim „rewirze”, sama widziałam umierającą pode mną kobietę, na której całym ciele roiło się od robactwa. Prysznice uruchomiono tuż przed ewakuacją leśnego lagru w pośpiechu, jakby dla zamazania prawdy o warunkach życia w tym komandzie, bardziej ukrytym niż jakiekolwiek inne.
Warunki zdrowotne – prócz głodu i brudu – pogarszała wilgoć. Buki i dęby, wśród których obóz zbudowano, były bardzo wysokie i koronami swymi tworzyły gęste sklepienie, przez które słońce nie mogło się przebić. Podskórna woda przesiąkała przez beton, położony w halach bez fundamentów. Pracując przy maszynach w płytkich drewniakach na nogach, stało się w wodzie. W barakach mieszkalnych, spiesząc z pryczy do kibla, bosą nogą stąpało się po mokrym betonie.
Reżym w obozie był bardzo ciężki. Obóz wybudowały same kobiety. Kiedy w sierpniu 1944 roku przeniesiono mnie z komanda neubrandenburskiego do Waldbau, widok, który mną wstrząsnął najbardziej po przejściu bramy – to był widok kobiet stojących na placyku przed komendanturą na karnym apelu. Stały, trzymając przed sobą na wyciągniętych rękach po 3-4 cegły, ułożone od dłoni do łokci. Były chudsze, jeszcze bardziej wychudzone niż kobiety z Neubrandenburga, a twarze miały szarozielone. Kolumny murarskie miały robotę aż do dnia ewakuacji. W oddanych do użytku halach pracowałyśmy przy szlifierkach, bormaszynach i frezerkach. Czas „szychty” obejmował 12 godzin dnia albo nocy. Co tydzień następowała zmiana „szychty”. Przed pracą i po jej zakończeniu – zgodnie z reżymem obozu koncentracyjnego – wystawiano nas na apele.
Specjalnie przykre były apele niedzielne. Wówczas bowiem, w związku ze zmianą „szychty”, pozostawał czas nie wypełniony pracą fabryczną. Wypełniano go więc biciem więźniarek. Pokazowe wyczyny niedzielne podtrzymywać miały atmosferę terroru. Sposób, jaki przy tym stosowały najokrutniejsze spośród wachmanek, prowadził do zabójstwa lub kalectwa: powaloną na ziemię kobietę kopały niekiedy dwie lub nawet trzy wachmanki. Nogi aufseherek obute były w ciężkie wysokie żołnierskie buty. Uderzenia zadawane z furią we wszystkie części ciała, łącznie z głową, pozostawiały długotrwałe ślady. Bicie takie oglądałyśmy na apelach i w czasie pracy. Tak pobita była Denise, młoda Francuska, która potem zmarła; tak pobito Krystynę Strażyc, moją najbliższą lagrową przyjaciółkę, i wiele, wiele innych kobiet, których nazwisk już sobie nie przypominam.
W Waldbau wyraźnie wystąpiły trzy zjawiska: reżym, narzucony przez hitlerowską górę, a podtrzymywany przez zwolenników metod Hitlera, postawa Niemców tchórzliwych, a politycznie i moralnie indyferentnych oraz, jako zjawisko wyjątkowe, niemniej jednak czasem występujące – pozytywna postawa w stosunku do więźniów.
Do dziś pamiętam, jak wyglądała Krystyna, kiedy o świcie spotykałyśmy się za Bramą po powrocie z nocnej „szychty”. Było to jeszcze w Neubrandenburgu. (Ze wspomnieniem tym wiąże się moje głębokie przekonanie, że każdy człowiek w służbie esesmańskiej ponosi swoją osobistą, indywidualną odpowiedzialność za sposób, w jaki realizował „rozkazy władz”). Krystynę dwie aufseherki zbiły i skopały nieludzko. Za pretekst do tego okrutnego bicia posłużyło drobne tylko odstępstwo od obowiązującego nas sposobu ubierania się: Krystyna w hali fabrycznej zdjęła chustkę z głowy. Tłumaczenie, że w hali jest gorąco i duszno, nie pomogło. Szło przecież tylko o pretekst do pobicia młodej, ładnej kobiety. Obojętne było to, że z natury drobna, powalona przez dwie tęgie wachmanki na ziemię w fabrycznej ubikacji. Krystyna była wobec nich zupełnie bezbronna.
Ich bestialstwu przeciwstawiała się ówczesna komendantka lagru – Herman, która odrzuciła żądanie zamknięcia Krystyny w bunkrze, tj. w obozowym areszcie. Herman pełniła wyższą funkcję, była więc „przenośnikiem” rozkazów władz wyższych. Mimo to w ramach swoich kompetencji niejednokrotnie decydowała się na łagodzenie okrutnego reżymu. Podległe jej wachmanki-aufseherki na własną rękę czyniły swą hitlerowską „powinność” – tak w Neubrandenburgu, jak i potem w Waldbau, dokąd Herman została służbowo przeniesiona (nie utrzymując się zresztą na swej funkcji zbyt długo).
(…)
Nadeszła wreszcie wiosna 1945 roku. I musiała już być na świecie prawdziwa wiosna, skoro w ponurym lesie zaczęły wreszcie śpiewać ptaki. Myśli co świt uciekały teraz w świat marzeń: może zwiększą nam jakimś dziwnym zrządzeniem losu codzienne porcje chleba, a może tam, za Bramą, można dostać miskę klusek. Takie były wówczas marzenia tych, które przestały już tęsknić za innym prawdziwym życiem.
Tymczasem w nozdrza bił rankami zapach ziemi pulchniejącej od ciepła, a odgłosy dalekich detonacji wlewały się w uszy i dodawały sił. Pod skorupą zobojętnienia ocknęło się w sercach utajone czekanie.
Chudy majster z pierwszej hali przyniósł w czasie nocnej zmiany mapę Meklemburgii. Zapłatę oznaczył z góry, przed doręczeniem mapy: zażądał adresu krakowskiej rodziny jednej z więźniarek. Przygotowywał już sobie najwyraźniej azyl w Polsce.
Mapa poszła po obozie – z rąk do rąk. Na pergaminie wykradzionym z biura kreślarskiego przez bezrękiego urzędnika więźniarki robiły kopie. Papier rozłaził się pod nerwowymi dotknięciami ołówków. Mapka Meklemburgii i Pomorza, schowana w bucie lub w szwie pasiaka, była oczywistym dowodem, że ogarnęło nas szaleństwo nadziei. Szaleństwo nadziei zapomnianej, zdawało się, na zawsze, wycichłej w nas po daremnym wzlocie optymizmu w okresie inwazji na Francję. Teraz była to nadzieja milcząca, ale poznawałyśmy ją w sobie wzajem po błyskach w oczach.
Rygor w obozie zaostrzono. Na przekór sensowi zewnętrznych wydarzeń wynędzniałym kobietom z kolumn murarskich kazano budować pod ziemią nową „dziewiątą” halę. Raz po raz karano stójką za zwalnianie tempa pracy. Podobne do szkieletów więźniarki stać musiały godzinami na placu w pobliżu Bramy z cegłami na umęczonych rękach.
Po halach fabrycznych i blokach mieszkalnych aufseherki biły jak dawniej. Obermeister Lasse, pobladły i ziejący do nas nienawiścią w każdym spojrzeniu, krążył po wszystkich halach, nie pozwalając na wytchnienie. A ziemia pachniała coraz mocniej, ptaki śpiewały i huk kanonady artyleryjskiej szedł niebem i ziemią. W halach wachmanki i majstrowie z coraz większym niepokojem informowali się szeptem o sytuacji na frontach.
Aż pewnego dnia stała się rzecz niezwykła. Oto odmówiły posłuszeństwa wszystkie maszyny: frezarki, „rewolwery”, szlifierki i wiertarki. Elektrownia w Neubrandenburgu, po nalocie alianckim, przerwała po raz pierwszy dopływ prądu do Waldbau. Od tego dnia ład niewolniczej pracy skończył się. Nad lasem nieustannie huczały samoloty. Podczas przerw w dopływie prądu wypędzano kobiety z podziemi i gnano do robót niepotrzebnych, wyczerpujących resztki sił. Albo wystawiano cały obóz na wielogodzinne apele – starym zwyczajem – bez względu na pogodę.
Po drugiej stronie drutów, gdzie mech leżał nietknięty, zabieliły się zawilce i pozieleniały drobnymi listkami warkocze z rzadka stojących brzóz. Kiedy esesmani, znudzeni wielogodzinnym naszym apelem, puszczali szeregi i szli grać w karty przy świeczkach w głębi mrocznych hal – my chwytałyśmy skwapliwie każdą wolną godzinę, aby wsłuchiwać się w głos dalekiej kanonady i krążyć wzdłuż drutów. Nadzieja i pesymizm walczyły w sercach: nie było przecież wiadomo, jaki los przygotują nam na ostatnią chwilę wojny nasi nadzorcy – jeśliby nawet front podszedł pod nasz las.
Pewnego dnia lampy w podziemiu zgasły na dobre i maszyny na dobre zamarły. Hale, do których przez małe okienka pod sufitem przedostawało się skąpe tylko światło, ogarnął piwniczny mrok. I w mroku tym majstrowie niemieccy zaczęli rozbijać maszyny. Walili młotami w delikatne szlifierki, potężne „rewolwery” i małe wiertarki. Entuzjastycznie budowane w niemieckich warsztatach, grabione w pobitych krajach żelazne „roboty” padały pod ciosem rąk, które długo były im wierne.
Tego dnia odważyłyśmy się zrozumieć, że nadchodzi kres wojny.
*
Fragment wspomnień Marii Kurcyuszowej pochodzi z książki "Za pięć dwunasta", Wydawnictwo "Książka i Wiedza", Warszawa 1966.
Zdjęcia z terenu byłego podobozu "Waldbau" zrobiłam w maju 2025 roku.
Zobacz też:
Komentarze
Prześlij komentarz