Hanna Schmitz: nadzorczyni z powieści "Lektor"
Arcydzieło nie tak doskonałe...
Uświadomiłam sobie, że odkąd prowadzę bloga o nadzorczyniach czyli od 10 lat, nie napisałam ani jednej notatki na temat jednej z najgłośniejszych powieści, w której główną bohaterką jest właśnie... nadzorczyni. Chodzi o książkę "Lektor" (Der Vorleser) autorstwa Bernharda Schlinka z 1995 roku. Możliwe, że pisarz zainspirował się "Pasażerką" Zofii Posmysz i przełożył ją na realia niemieckie, zmieniając kontekst całej opowieści, jednak jej trzon pozostał ten sam: zmaganie z powojenną traumą własnej nazistowskiej przeszłości.
Nie będzie to szczegółowa analiza powieści, gdyż nie jestem krytykiem literackim, a podobnych recenzji znajdziecie w Internecie bardzo wiele. W tym wpisie chciałabym się raczej skupić na sylwetce bohaterki powieści, Hanny Schmitz, która jak już wiemy, w czasie II wojny światowej pracowała jako nadzorczyni SS w obozie Auschwitz. Sięgnęłam po raz kolejny po książkę "Lektor" i z większą uwagą przeczytałam część drugą powieści, dotyczącą przesłuchania sądowego byłych nadzorczyń. Znalazłam w tekście wiele nieścisłości i błędnych określeń. Książka odniosła w Niemczech ogromny sukces, natomiast film fabularny zrealizowany na jej podstawie dodatkowo wzmocnił sławę Schlinka jako autora pierwowzoru historii oraz aktorów odgrywających główne role. W 2009 roku Kate Winslet zdobyła Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową w tym filmie.
Przyjrzyjmy się temu, co Bernhard Schlink napisał w książce, a co dotyczy historii nadzorczyni SS, Hanny Schmitz. Czy taka postać mogłaby istnieć na prawdę? Czy można znaleźć podobne przykłady w biografiach nadzorczyń, takie jak ta zaprezentowana w powieści?
Berlin, 1958
Akcja powieści zaczyna się w Berlinie w 1958 roku. I tutaj od razu można zauważyć, że autor zdecydował się opisać losy zwykłych (na pozór) ludzi. W latach 90. kiedy Schlink pisał "Lektora" czytelnicy woleli poznawać historię zwykłych Niemców uwikłanych w nazistowską przeszłość. W tamtym czasie społeczeństwo niemieckie poczyniło już pierwsze kroki, aby rozliczyć się z traumą wojny, a Drugie Pokolenie stawiało pytania swoim rodzicom o to, co tamci robili w czasie wojny. Książka Schlinka idealnie więc wpisała się w ten nurt "rozliczania się" z przeszłością - to było główne zadanie tej powieści! Zmusić Niemców do międzypokoleniowej rozmowy! Myślę, że wielu Niemców znalazło w tej książce odbicie swojej własnej rodzinnej sytuacji i własnych "demonów wojny".
Hanna Schmitz
Drugą bohaterką powieści, obok młodego Michaela (narratora w książce), jest 36-letnia kobieta - Hanna Schmitz - pracująca jako kontrolerka tramwajowa w Berlinie. Dopiero teraz, patrząc na kadry z filmu, skojarzyłam sobie wygląd Hanny z całą jej historią. Proszę zauważyć, że Hanna pracuje niejako w służbie mundurowej! Jako konduktorka nosi uniform z furażerką, który do złudzenia nasuwa skojarzenia z uniformami nadzorczyń - jak się wkrótce czytelnik dowie. A więc była nadzorczyni zamieniła swój obozowy uniform SS-Gefolge na służbowy uniform konduktorski. To też jest ciekawe połączenie przeszłości z teraźniejszością - ta ciągłość służby.
Pomijam całą otoczkę relacji uczuciowej pomiędzy Michaelem i Hanną. Związek tych dwojga był literackim łącznikiem między pokoleniem zbrodniarzy, a pokoleniem powojennym, dorastającym w cieniu sprawców Zagłady. Najbardziej kontrowersyjnym aspektem tej relacji jest fakt, że Schlink pokazał związek 15-letniego chłopca z kobietą 36-letnią. Miało to podkreślić dominację kobiety (psychiczną i erotyczną) nad nastolatkiem, dopiero co wkraczającym w okres swojego dojrzewania.
Wstydliwa tajemnica
Hanna Schmitz skrywała w sobie dwie wstydliwe tajemnice. Pierwsza to fakt, że w czasie wojny pracowała jako nadzorczyni w obozie koncentracyjnym. Drugą tajemnicą był jej całkowity analfabetyzm, zarówno w piśmie, jak i w czytelnictwie. I teraz pytanie: czy taka sytuacja byłaby w ogóle możliwa? Moja własna odpowiedź brzmi: NIE!
Dlaczego? Po pierwsze: Hanna Schmitz urodziła się w koło Hermannstadt w 1922 roku czyli w jakimś miasteczku. Raczej nie byłoby takiej możliwości, aby jako dziecko nie uczęszczała do żadnej szkoły powszechnej! Istniał wszak obowiązek szkolny! W książce nic na ten temat nie napisano, czemu Hanna nie ukończyła żadnej szkoły. Druga sprawa: jako Aryjka musiała w pewnym momencie życia wstąpić do niemieckiej nazistowskiej organizacji młodzieżowej dla dziewcząt - Bund Deutscher Maedel. Tam bardzo szybko zauważono by, że Hanna nie umie pisać ani tym bardziej czytać. I równie szybko próbowano by te braki u niej nadrobić!
A po trzecie: naprawdę myślicie, że były nadzorczynie , które przez kilka lat służby nie napisały żadnego meldunku karnego, bo NIE UMIAŁY PISAĆ? To jakiś żart! W czasie szkolenia, każda przyszła nadzorczyni MUSIAŁA napisać RĘCZNIE swój życiorys i przedłożyć go swoim przełożonym jako dokument. Dodatkowo musiała przeczytać bardzo dużo dokumentów, PODPISAĆ JE własnoręcznie przy świadkach. Nie było takiej możliwości, aby ktoś nie zauważył, że kobieta nie umie pisać. To całkowita FIKCJA! A właśnie na tej fikcji oparto całą oś narracji! I to mnie najbardziej zbulwersowało.
Ochotniczka do służby?
Hanna Schmitz twierdziła, że zgłosiła się dobrowolnie do służby w obozie. Tutaj zauważyłam kilka nieprawidłowości. Mogą one świadczyć o tym, że w 1994 roku, kiedy Schlink pisał "Lektora" sam niewiele wiedział o nadzorczyniach SS! Hanna Schmitz pracowała w Berlinie w fabryce Siemensa. I twierdziła na zeznaniu, że odrzuciła propozycję awansu w firmie, a zamiast tego wybrała służbę w obozie! To niedorzeczne! Trzeba nieco znać realia werbunku nadzorczyń, aby o tym pisać, a Schlink nie bardzo te realia rozumiał... W 1943 roku, nadzorczynie werbowano, a raczej oddelegowywano na szkolenie ODGÓRNIE. Cywilne pracownice fabryczne były kierowane na szkolenie przez zarząd fabryk. Działo się to bardzo szybko i wybrane kandydatki nie miały możliwości, aby odmówić. Żadna kobieta nie chciałaby zrezygnować z pracy w fabryce na wyższym stanowisku, aby móc "babrać się" w błocie pilnując "podludzi". 1943 rok to już nie ten czas, kiedy do obozów zgłaszały się dobrowolnie kandydatki na służbę.
Druga ważna sprawa: w czasie zeznań procesowych ŻADNA nadzorczyni (jeśli nie musiała) nie przyznała by się do tego, że zgłosiła się dobrowolnie na służbę, gdyż to by ją dodatkowo pogrążyło! Nadzorczynie mówiły wręcz odwrotnie: że zostały do tego szkolenia PRZYMUSZONE przez pracodawcę. I NIE MOGŁY ODMÓWIĆ! Tym samym zrzucały winę na pracodawcę, dyrekcję fabryki, ustawę czy innych przełożonych, którzy decydowali za nie. One były tylko bezwolnymi trybikami i wykonywały polecenia idące "z góry". A może było tak, że Hanna wolała zgłosić się do służby w obozie niż przyjąć awans w fabryce, który byłby jednoznaczny z odkryciem pracodawcy, że ona nie potrafi czytać i pisać? Wszak praca biurowa opiera się głównie na pisaniu i czytaniu. Cały ten pomysł z analfabetyzmem Hanny jest irracjonalny i niedorzeczny jak dla mnie!
Brak szkolenia
Hanna Schmitz powiedziała, że od razu dostała się na służbę do obozu Auschwitz. To byłoby niemożliwe. Każda nadzorczyni musiała najpierw ukończyć szkolenie, aby zostać przypisana do konkretnego obozu. Nadzorczynie nie wybierały sobie obozu na służbę! Z tej książki można wysnuć wniosek, że kandydatki na nadzorczynie doskonale wiedziały czym są obozy i znały ich rozmieszczenie i nazwę.
"Tak, pracowała w Berlinie u Siemensa i jesienią 1943 roku wstąpiła do SS.
- Czy wstąpiła pani dobrowolnie?
"Tak, pracowała w Berlinie u Siemensa i jesienią 1943 roku wstąpiła do SS.
- Czy wstąpiła pani dobrowolnie?
- Tak.
- Dlaczego?
Hanna nie odpowiadała.
- Czy to prawda, że wstąpiła pani do SS, chociaż zaproponowano pani u Siemensa posadę brygadzistki?"
Tutaj mamy też kolejny poważny błąd. Kobiety NIE WSTĘPOWAŁY DO SS! To mylny skrót, czytelnik może myśleć, że Niemki należały do SS, a to nieprawda! Kobiety wstępowały, a raczej podpisywały (Hanna nie podpisała, bo nie umiała przecież się podpisać) umowę cywilno-prawną z SS-Gefolge, formacją pomocniczą zatrudniającą m.in. nadzorczynie.
Służba w Oświęcimiu
I kolejny duży błąd dotyczący nazewnictwa. Hanna pełniła służbę w Oświęcimiu czyli w urzędzie miasta Oświęcim? Bernard Schlink użył nieprawidłowego nazewnictwa, pisząc o obozie W OŚWIĘCIMIU. W 1995 roku stosowano jeszcze niepoprawne sformułowanie nazwy obozu KL Auschwitz. A może to wina tłumacza (Maria Podlasek-Zieger), który nazwę Auschwitz (książka była napisana po niemiecku) zamienił na polską nazwę miasta Oświęcim. W 2007 roku zmieniono nazwę byłego obozu w Oświęcimiu na "Auschwitz-Birkenau. Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady". Od tego czasu nie wolno stosować nazwy "obóz w Oświęcimiu". Oświęcim to miasto. Auschwitz to obóz.
Teraz przyjrzyjmy się temu, co przydarzyło się Hannie pod koniec 1944 roku.
Mały obóz pod Krakowem
Hanna od jesieni 1943 do wiosny 1944 roku służyła w Oświęcimiu (KL Auschwitz). No ok. Przyjmijmy, że jednak to szkolenie ukończyła i została pod koniec 1943 roku skierowana na służbę do obozu Auschwitz, a dokładniej musiała pracować już wtedy na terenie KL Auschwitz II-Birkenau, gdzie znajdował się nowy obóz kobiecy. Jej przełożoną była Maria Mandl, czego nie dowiecie się z książki. W ogóle z tej książki nie wyczytacie żadnych konkretnych informacji na temat pracy nadzorczyń, nie poznacie prawdziwych nazwisk, bo autor ich unika. Fabuła jest fikcyjna, inspirowana wydarzeniami opartymi na innych, faktycznych procesach sądowych nadzorczyń. Ale wróćmy do tego "małego obozu pod Krakowem". Zaczęło mnie to intrygować. Co to za podobóz? Wydaje mi się, że Schlink znowu coś źle zinterpretował. Lub "mały obóz" istniał tylko w jego głowie! Bo przecież:
Oświęcim znajduje się pod Krakowem!
Czemu więc pisze, że Hannę oddelegowano do małego podobozu pod Krakowem, skoro sam Auschwitz określano jako obóz "pod Krakowem"? A może Schlink pomylił podobóz Auschwitz z... Płaszowem! KL Płaszów nie był podobozem Auschwitz! Był osobną jednostką. Skoro założymy, że Schlink nie miał na myśli Płaszowa (pamiętajmy, że w 1993 roku nakręcono "Liste Schindlera" właśnie o obozie KL Płaszów, skąd więźniarki wysłano do KL Auschwitz, więc Schlink pisząc w 1994 roku swoją książkę mógł zainspirować się też "Listą Schindlera" i Płaszowem!), to szukajmy dalej!
Podobóz, gdzie znajdowała się fabryka amunicji, w której pracowały więźniarki... Przeszukałam zasoby na stronie Muzeum Auschwitz i znalazłam jeden podobóz pasujący do tej historii. To "HINDENBURG" - podobóz przy hucie Donnersmarck w Zabrzu! Czy Zabrze znajduje się pod Krakowem? Przyjmijmy, że tak. Na początku sierpnia 1944 roku z Birkenau (gdzie pracowała fikcyjna Hanna) sprowadzono do "Hindenburga" 450 więźniarek, w większości polskich Żydówek. Więźniarki pracowały przy wytwarzaniu amunicji artyleryjskiej i granatów. Razem z więźniarkami przyjechały cztery nadzorczynie. Oberaufseherin była Johanna Bormann, skazana na śmierć w procesie sądowym załogi Bergen-Belsen w 1945 roku. Do pomocy miała inne nadzorczynie, m.in. Wandę Lydię Bilde i Gertrudę Musioł.
Innym podobozem należącym do kompleksu KL Auschwitz, który pasowałby do historii o Hannie był "Bobrek". Znajdował się tylko 3 km od miasta Oświęcim. Pod koniec 1943 roku, dyrekcja fabryki Siemensa, po zbombardowaniu zakładu w Berlinie (!), postanowiła przenieść część produkcji właśnie do jednej z filii obozu Auschwitz. Podobóz "Bobrek" uruchomiono ostatecznie na początku 1944 roku, od kwietnia na stałe przebywało w nim 120 więźniów i około 50 więźniarek, które pracowały przy produkcji elementów silników i sprzętu elektrycznego, a także w pobliskim ogrodzie warzywnym. Sytuacja więźniów w tym podobozie była znośna, mieli zapewnione całkiem dobre warunki mieszkalne, nie zanotowano też większych aktów przemocy ze strony personelu SS.
Tutaj ciekawostka: jedną z więźniarek będących w podobozie "Bobrek" była Simone Veil (przewodnicząca Parlamentu Europejskiego w latach 1979-1982), francuska Żydówka, która była w obozie razem z... matką i siostrą. Druga jej siostra została wysłana do Ravensbruck. W 2007 roku Simone opublikowała książkę ze swoimi wspomnieniami "Une vie". Jej matka zmarła w obozie Bergen-Belsen.
Innym podobozem należącym do kompleksu KL Auschwitz, który pasowałby do historii o Hannie był "Bobrek". Znajdował się tylko 3 km od miasta Oświęcim. Pod koniec 1943 roku, dyrekcja fabryki Siemensa, po zbombardowaniu zakładu w Berlinie (!), postanowiła przenieść część produkcji właśnie do jednej z filii obozu Auschwitz. Podobóz "Bobrek" uruchomiono ostatecznie na początku 1944 roku, od kwietnia na stałe przebywało w nim 120 więźniów i około 50 więźniarek, które pracowały przy produkcji elementów silników i sprzętu elektrycznego, a także w pobliskim ogrodzie warzywnym. Sytuacja więźniów w tym podobozie była znośna, mieli zapewnione całkiem dobre warunki mieszkalne, nie zanotowano też większych aktów przemocy ze strony personelu SS.
Tutaj ciekawostka: jedną z więźniarek będących w podobozie "Bobrek" była Simone Veil (przewodnicząca Parlamentu Europejskiego w latach 1979-1982), francuska Żydówka, która była w obozie razem z... matką i siostrą. Druga jej siostra została wysłana do Ravensbruck. W 2007 roku Simone opublikowała książkę ze swoimi wspomnieniami "Une vie". Jej matka zmarła w obozie Bergen-Belsen.
12 tysięcy więźniarek
W książce znowu znalazłam inną niedorzeczność przy opisie podobozu i selekcji:
"Co miesiąc odsyłano sześćdziesiąt kobiet, sześćdziesiąt z prawie dwunastu tysięcy..."
Co oznacza, że w tym "podobozie" było 12000 więźniarek??? No tak... Tutaj jestem już skłonna stwierdzić, że Schlink miał jednak na myśli obóz Płaszów... Chociaż nadal nie zgadzała by się liczba więźniarek. W Płaszowie z pewnością nie było 12 tysięcy kobiet. Tak samo w żadnym podobozie KL Auschwitz nie było 12 tysięcy więźniarek! Zazwyczaj w takich podobozach przetrzymywano do 400 kobiet. W "Hindenburgu" na 450 więźniarek przypadały 4 nadzorczynie do pilnowania. Ponad 100 więźniarek na jedną nadzorczynię! Na Majdanku na 3000 więźniarek - 17 nadzorczyń. To ile nadzorczyń trzeba byłoby zatrudnić do 12000 więźniarek? To irracjonalne!
Selekcje
W podobozie, w którym pracowała Hanna nie było komory gazowej ani krematorium. To normalne. Gdyby każdy najmniejszy (na 12 tysięcy więźniarek?) podobóz miał komorę gazową i krematorium, to trzeba byłoby budować je baaardzo szybko, a przecież często były problemy z dostawą gazu! Stąd też w fabule "Lektora" pojawiła się sprawa książki napisanej przez jedną z więźniarek, która cudem przeżyła marsz śmierci i relacjonowała w niej, że w tym podobozie co miesiąc nadzorczynie wybierały po 60 więźniarek ze swoich podległych grup (każda nadzorczyni miała pod sobą sześć grup roboczych) i odsyłały je do Auschwitz, do... komory gazowej? Nie, to jest zbyt pogmatwane jak dla mnie. Czegoś takiego nie było. Więźniarki, które zmarły w podobozach można było wysłać do spalenia w krematorium, ale raczej nie robiono aż takich comiesięcznych selekcji. Co miesiąc 60 więźniarek było wybieranych w selekcji i wysyłanych do zagazowania w Birkenau i tyleż samo było przysyłanych z Birkenau? To w takim razie przy tej produkcji amunicji była strasznie wysoka śmiertelność, czyż nie? Pierwszy raz słyszę o czymś takim...
Na procesie sądowym Hanna PRZYZNAJE SIĘ do przeprowadzania selekcji - to już jest dla mnie niesłychane! Absolutnie to nie mogło mieć miejsca! Takie zeznanie obciążające zdawali świadkowie czyli byli więźniowie! Poczytajcie protokoły przesłuchań nadzorczyń... One robiły wszystko, żeby się wykręcić od odpowiedzialności. Udział w selekcjach i przyznanie się do tego było równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku śmierci!!!
Czytanka na dobranoc
Jak wiemy Hanna wykorzystywała wybrane więźniarki do... czytania książek. Bo przecież sama ich nie mogła czytać! A słuchać lubiła. Tutaj już naprawdę się do siebie uśmiecham. To jest fikcja! Nadzorczyni każdego wieczoru, po służbie zaprasza do swojego prywatnego pokoju więźniarkę... Padłoby od razu podejrzenie o homoseksualizm tejże nadzorczyni - tak szybko, że tamta nie usłyszałaby nawet tytułu książki. Nadzorczynie zazwyczaj były skoszarowane w jednym baraku mieszkalnym. Zajmowały małe pokoje, zazwyczaj po dwie osoby. Tutaj mam na myśli typowe warunki mieszkalne dla nadzorczyń w podobozach. Więc jakiekolwiek zapraszanie więźniarki do prywatnego pokoju mieszkalnego, poza czasem służby było całkowicie zabronione! Chodziło też o ograniczenie rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych przenoszonych przez więźniów.
Tutaj trochę zajeżdża "Pasażerką":
"Tak, miała ulubienice, zawsze którąś spośród młodych, słabych i delikatnych, brała je pod opiekę, troszcząc się o to, żeby nie musiały pracować, kwaterowała je w lepszych warunkach, lepiej zaopatrywała i żywiła, a wieczorami ZABIERAŁA DO SIEBIE. Dziewczętom nie wolno było mówić, co wtedy z nimi robiła, a my myślałyśmy, że z nimi... również dlatego, że wszystkie trafiały do transportu, jakby się z nimi zabawiała, a później miała ich dosyć".
Anioł, nie nadzorczyni!
Zresztą czy to nie przypomina postępowania Irmy Grese, także nadzorczyni z Birkenau, która uprawiała seks z więźniarkami (podobno, jak zeznali świadkowie), po czym wysyłała te więźniarki do komory gazowej, gdyż w ten sposób chciała pozbyć się niewygodnych dowodów na swój homoseksualizm, który ją samą by obciążył?
"Tak jednak wcale nie było, pewnego dnia jedna z nich zaczęła mimo wszystko mówić i dowiedziałyśmy się, że dziewczęta czytały jej na głos, co wieczór".
Uff... Tylko czytały.
Słuchajcie, różne rzeczy robiły nadzorczynie z więźniarkami. Jednak żadna nadzorczyni nie przekroczyłaby granicy rozsądku między obozem czyli swoją strefą pracy, a własnym mieszkaniem czyli strefą prywatną, zapraszając wieczorem więźniarkę i ryzykując, że ktoś to zobaczy i doniesie do odpowiednich osób. Nie, nie, nie!
Galop śmierci
Hanna uczestniczyła także w tzw. "marszu śmierci", eskortując więźniarki razem z innymi nadzorczyniami i męskim personelem strażniczym. Jedna z dwóch ocalonych więźniarek, która po wojnie napisała książkę wspomnieniową o podobozie, w którym pracowała Hanna, tak opisała tamte wydarzenia:
"Marsz śmierci?" - pyta córka w książce i odpowiada: "Nie, kłus śmierci, galop śmierci". Wiele kobiet osuwało się po drodze na ziemię, inne po nocach spędzonych w stodołach czy tylko pod jakimś murem już się nie podniosły. Po tygodniu prawie połowa kobiet nie żyła".
Jeśli już mówimy o marszach śmierci z podobozów KL Auschwitz, to większość kobiet-więźniarek była... przewożona transportem kolejowym. Tak samo było w przypadku podobozu "Hindenburg", który został ewakuowany 19 stycznia 1945 roku. Więźniarki ulokowano w odsłoniętych wagonach i przewieziono do obozu Gross-Rosen, następnie stamtąd znów transportem kolejowym przewieziono je wgłąb Rzeszy, do obozu Bergen-Belsen. Nadzorczynie natomiast skierowano do Ravensbruck. Nie było takiej sytuacji, że kolumna kilkuset więźniarek przez tygodnie szła przez terytorium Dolnego Śląska, kiedy po piętach deptała już Niemcom zbliżająca się Armia Czerwona.
Faktem jest, że personel SS, w tym także nadzorczynie, strzelali do więźniarek, które nie miały siły iść przed siebie, jeśli marsz się przedłużał. Nadzorczynie także strzelały do więźniarek i zabijały je. Bez żadnych skrupułów. To była normalna rzecz w oczach załogi SS: nie idziesz - nie żyjesz. Jeśli dochodziło do nalotu, wówczas personel SS uciekał, pozostawiając więźniarki na pastwę losu. Często też same więźniarki ryzykowały i uciekały z kolumny w trakcie marszu lub w czasie noclegu. Nikt nie starał się nawet ich liczyć lub podejmować pościgu.
Tutaj jedna uwaga: opiszę w przyszłości historię najdłuższego marszu śmierci, który trwał kilka tygodni, a więźniarki pod eskortą sadystycznych nadzorczyń pokonały wówczas dystans 500km! Był to jednak ewenement, jednorazowe wydarzenie jeśli chodzi o obozy kobiece.
Kulminacja akcji czyli pożar kościoła
Hanna uczestniczyła także w tzw. "marszu śmierci", eskortując więźniarki razem z innymi nadzorczyniami i męskim personelem strażniczym. Jedna z dwóch ocalonych więźniarek, która po wojnie napisała książkę wspomnieniową o podobozie, w którym pracowała Hanna, tak opisała tamte wydarzenia:
"Marsz śmierci?" - pyta córka w książce i odpowiada: "Nie, kłus śmierci, galop śmierci". Wiele kobiet osuwało się po drodze na ziemię, inne po nocach spędzonych w stodołach czy tylko pod jakimś murem już się nie podniosły. Po tygodniu prawie połowa kobiet nie żyła".
Jeśli już mówimy o marszach śmierci z podobozów KL Auschwitz, to większość kobiet-więźniarek była... przewożona transportem kolejowym. Tak samo było w przypadku podobozu "Hindenburg", który został ewakuowany 19 stycznia 1945 roku. Więźniarki ulokowano w odsłoniętych wagonach i przewieziono do obozu Gross-Rosen, następnie stamtąd znów transportem kolejowym przewieziono je wgłąb Rzeszy, do obozu Bergen-Belsen. Nadzorczynie natomiast skierowano do Ravensbruck. Nie było takiej sytuacji, że kolumna kilkuset więźniarek przez tygodnie szła przez terytorium Dolnego Śląska, kiedy po piętach deptała już Niemcom zbliżająca się Armia Czerwona.
Faktem jest, że personel SS, w tym także nadzorczynie, strzelali do więźniarek, które nie miały siły iść przed siebie, jeśli marsz się przedłużał. Nadzorczynie także strzelały do więźniarek i zabijały je. Bez żadnych skrupułów. To była normalna rzecz w oczach załogi SS: nie idziesz - nie żyjesz. Jeśli dochodziło do nalotu, wówczas personel SS uciekał, pozostawiając więźniarki na pastwę losu. Często też same więźniarki ryzykowały i uciekały z kolumny w trakcie marszu lub w czasie noclegu. Nikt nie starał się nawet ich liczyć lub podejmować pościgu.
Tutaj jedna uwaga: opiszę w przyszłości historię najdłuższego marszu śmierci, który trwał kilka tygodni, a więźniarki pod eskortą sadystycznych nadzorczyń pokonały wówczas dystans 500km! Był to jednak ewenement, jednorazowe wydarzenie jeśli chodzi o obozy kobiece.
Kulminacja akcji czyli pożar kościoła
Na końcu mojej przydługiej analizy będzie centralne wydarzenie czyli pożar kościoła.
Co się tam wydarzyło?
Co się tam wydarzyło?
"Drugi główny punkt aktu oskarżenia dotyczył nocnego bombardowania, podczas którego wszystko dobiegło końca. Wartownicy i strażniczki zamknęli więźniarki, kilkaset kobiet, w kościele we wsi, którą opuściła większość mieszkańców. Spadło tylko kilka bomb przeznaczonych być może na pobliską linię kolejową albo zabudowania fabryczne czy zrzuconych jedynie dlatego, że zbywały po ataku na jakieś większe miasto. Jedna z nich trafiła w plebanię, na której spali wartownicy i strażniczki. Inna uderzyła w kościelną wieżę. Najpierw zapaliła się wieża, potem dach, a później płonące wysokim płomieniem belkowanie runęło do wnętrza kościoła i zajęły się stalle. Ciężkie drzwi wytrzymały napór. Oskarżone mogły je otworzyć. Nie zrobiły tego i kobiety zamknięte w kościele spłonęły żywcem".
Spłonęły oprócz dwóch więźniarek, matki i córki, które przeżyły, bo weszły gdzieś wyżej i cudem uniknęły śmierci, co też jest dla mnie niedorzeczne, zwłaszcza, że po tym pożarze:
"...wyszły z kościoła, natknęły się na kilku mieszkańców wsi, którzy wpatrywali się w nie w zdumieniu, bez słowa, dali im jednak jedzenie i pozwolili odejść".
Przeżyły pożar, wyszły sobie ot tak z kościoła (ten kościół po całonocnym pożarze jeszcze stał?) i poszły dalej. No spoko.
Poza tym, w kościele zamknięto około 300 kobiet. Jednak wcześniej podano liczbę 12000 więźniarek, w takim razie ile kobiet wyruszyło w marszu śmierci? Idąc tym tropem, w tym marszu śmierci powinno być około 10 tysięcy kobiet. Tak licznych marszów śmierci nie było. Najliczniejszy marsz śmierci z obozu Auschwitz liczył 3200 więźniów. Większe grupy dzielono na mniejsze podgrupy i kierowano w różne kierunki, wykorzystując różne środki transportu, głównie pociągi.
Poza tym, w kościele zamknięto około 300 kobiet. Jednak wcześniej podano liczbę 12000 więźniarek, w takim razie ile kobiet wyruszyło w marszu śmierci? Idąc tym tropem, w tym marszu śmierci powinno być około 10 tysięcy kobiet. Tak licznych marszów śmierci nie było. Najliczniejszy marsz śmierci z obozu Auschwitz liczył 3200 więźniów. Większe grupy dzielono na mniejsze podgrupy i kierowano w różne kierunki, wykorzystując różne środki transportu, głównie pociągi.
W powyższym cytacie Schlink pisze, że wieś była opustoszała i pozostali nieliczni mieszkańcy ("w niemal całkowicie wyludnionej wsi"), by za chwilę napisać, że na procesie "mieszkańcy wsi, którzy zeznawali w charakterze świadków, nie mogli tego potwierdzić ani temu zaprzeczyć. Widzieli, że płonącego kościoła pilnowało wiele kobiet w mundurach i że go nie otworzono, dlatego sami nie mieli odwagi tego zrobić".
Czy mieszkańcy wsi (podobno niemal całkiem wyludnionej), zapewne Polacy, natychmiast przybiegliby widząc pożar, żołnierzy SS i nadzorczynie? Ryzykowaliby swoje życie tuż po nalocie? Sami sobie odpowiedzcie na to pytanie...
Raport (niepiśmiennej) Hanny
Sprawa raportu, który napisały nadzorczynie po pożarze. W rzeczywistości taki raport nigdy by nie powstał! Cała ekipa personelu SS po prostu by się rano ewakuowała ze wsi i byłoby po sprawie. Naprawdę nikt się wówczas nie przejmował takimi rzeczami: pożarem kościoła i śmiercią więźniarek w styczniu 1945 roku? Kto czytałby taki raport? Zwłaszcza, że wśród ofiar nalotu były osoby z personelu SS. Każdy z załogi SS starałby się ratować własne życie, zwłaszcza, że wcześniej wspomniano o ucieczce komendanta obozu i wyższych rangą oficerów. Nadzorczynie powinny na własną rękę udać się do najbliższego obozu, np. w Gross-Rosen, gdzie po wyjaśnieniu sytuacji otrzymałyby pomoc medyczną, nowe rozkazy i przydział do innych czynności. Natomiast gdyby uciekły, porzucając uniformy i niszcząc swoje legitymacje służbowe, wówczas mogłyby być podejrzane o dezercję i nawet skazane na śmierć.
"- Czy to pani napisała raport?
- Wspólnie zastanawiałyśmy się co napisać. Tym, którzy uciekli, nie chciałyśmy przypisywać nic złego. Nie chciałyśmy też jednak, żeby to nam zarzucano, iż zrobiłyśmy coś niewłaściwie. (...) Po chwili powiedziała: Nie musicie państwo sprowadzać biegłego. Przyznaję, że napisałam ten raport".
Tutaj prawdopodobnie Hanna obawiała się, że mogłaby być oskarżona o porzucenie więźniarek, które miała eskortować (bezpiecznie?) do docelowego miejsca zbiorczego. Ale stał się wypadek, był nalot i więźniarki zginęły. Takie rzeczy też się działy - transporty ewakuacyjne również mogły być ostrzelane lub zbombardowane nawet przez przypadek. Czy Hanna chciała ratować swoje sumienie przed przełożonymi z SS czy chciała wytłumaczyć dlaczego podległe jej więźniarki zginęły?
A wszystko po to, by nie wydało się, że jest analfabetką.
Bardzo wątpliwa fabuła i bardzo naciągana. Sztucznie wykreowana sytuacja.
O tym, że Bernhard Schlink nie za bardzo nawet wiedział, jak wyglądały nadzorczynie, może świadczyć także ten krótki fragment:
"Widziałem Hannę przed płonącym kościołem, ma twarde rysy twarzy, czarny mundur i szpicrutę".
Znowu pojawia się symbol "czarnego munduru", którego nigdy nadzorczynie nie nosiły. Zdaje się, że w filmie z 2008 roku nie pokazano ani jednej sceny z Hanną jako nadzorczynią. Można się tylko domyślać, że nosiłaby czarny uniform SS.
Inspiracje
Bernhard Schlink mógł się inspirować wieloma faktami oraz wcześniejszymi powieściami nawiązującymi do nadzorczyń SS. Przede wszystkim mógł przeczytać książkę z 1960 roku "Żołnierz i dziewczyna" autorstwa Ericha Frieda, która z kolei była zainspirowana procesem zbrodniarzy Bergen-Belsen (1945) i sylwetką nadzorczyni Irmy Grese. W tej powieści także został opisany romantyczny seksualno-psychologiczny związek między oskarżoną nadzorczynią, a amerykańskim żołnierzem. Inną inspiracją dla Schlinka był z pewnością proces dawnej nadzorczyni z Majdanka, Herminy Braunsteiner-Ryan, którą w 1975 roku sądzono w Dusseldorfie w tzw. trzecim procesie załogi Majdanka i otrzymała wyrok dożywotniego więzienia, podobnie jak Hanna w książce "Lektor". Schlink jednak zaprzeczył, że wzorował się na postaci Braunsteiner.
Scena z płonącym kościołem może być nawiązaniem do tzw. "masakry w Gardelegen" z kwietnia 1945 roku. Niemieccy strażnicy zamknęli w ogromnej stodole (częściowo ceglanej) ponad tysiąc więźniów, których eskortowano w marszu śmierci z obozu Mittelbau-Dora. Stodołę podpalono. Większość więźniów spłonęła żywcem. Kilku osobom udało się jednak przeżyć, prawdopodobnie wydostali się ze stodoły i uciekli. Zbrodnię odkryto dwa dni później, gdy teren zajęła armia amerykańska. Ocaleni z masakry złożyli obszerne zeznania.Dowódca konwoju ewakuowanych więźniów, SS-Untersturmfuhrer Erhard Brauny, który został postawiony przed amerykańskim sądem, został skazany na dożywocie.
Inspiracje
Bernhard Schlink mógł się inspirować wieloma faktami oraz wcześniejszymi powieściami nawiązującymi do nadzorczyń SS. Przede wszystkim mógł przeczytać książkę z 1960 roku "Żołnierz i dziewczyna" autorstwa Ericha Frieda, która z kolei była zainspirowana procesem zbrodniarzy Bergen-Belsen (1945) i sylwetką nadzorczyni Irmy Grese. W tej powieści także został opisany romantyczny seksualno-psychologiczny związek między oskarżoną nadzorczynią, a amerykańskim żołnierzem. Inną inspiracją dla Schlinka był z pewnością proces dawnej nadzorczyni z Majdanka, Herminy Braunsteiner-Ryan, którą w 1975 roku sądzono w Dusseldorfie w tzw. trzecim procesie załogi Majdanka i otrzymała wyrok dożywotniego więzienia, podobnie jak Hanna w książce "Lektor". Schlink jednak zaprzeczył, że wzorował się na postaci Braunsteiner.
Scena z płonącym kościołem może być nawiązaniem do tzw. "masakry w Gardelegen" z kwietnia 1945 roku. Niemieccy strażnicy zamknęli w ogromnej stodole (częściowo ceglanej) ponad tysiąc więźniów, których eskortowano w marszu śmierci z obozu Mittelbau-Dora. Stodołę podpalono. Większość więźniów spłonęła żywcem. Kilku osobom udało się jednak przeżyć, prawdopodobnie wydostali się ze stodoły i uciekli. Zbrodnię odkryto dwa dni później, gdy teren zajęła armia amerykańska. Ocaleni z masakry złożyli obszerne zeznania.Dowódca konwoju ewakuowanych więźniów, SS-Untersturmfuhrer Erhard Brauny, który został postawiony przed amerykańskim sądem, został skazany na dożywocie.
* * *
Mam nadzieję, że teraz czytając tą powieść, będziecie mieć większą świadomość tego, jak wyglądała rzeczywistość kobiet, które wstępowały do SS-Gefolge. "Lektor" to fikcja literacka bazująca na wielu różnych autentycznych wydarzeniach, zwłaszcza procesów sądowych jakie toczyły się w powojennych Niemczech i w których sądzone były nadzorczynie SS. Książkę można rozpatrywać na wielu płaszczyznach i śmiem twierdzić, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie: romantyczną pierwszą chłopięcą miłość do dojrzałej kobiety, problem analfabetyzmu, dramatyczne wybory czasów wojny, winę popełnionej zbrodni i niemożność poradzenia sobie z demonami przeszłości. "Lektor" to ciekawa i przełomowa historia literacka, która otworzyła Niemcom drzwi do rozliczenia się z własnym sumieniem.
Fragmenty książki "Lektor": Wydawnictwo Polsko-Niemieckie, 2001
Zdjęcia: kadry z filmu "Lektor", 2008
Serio? Analfabetyzm Hanny cię zbulwersował??
OdpowiedzUsuńTak, bo na tym opiera się cała intryga (problem z jej biografią i winą) w filmie, a według mnie takie coś nigdy by nie przeszło, nawet jeśli chodzi o pracowników najniższego szczebla załogi obozów.
UsuńCzytałam np.o marszu śmierci w mojej gazecie lokalnej.Dotarł między innymi do miejscowości w mojej okolicy odległej od Stutthofu około 120km.Opisany jest tam przypadek kobiety z Węgier,która pogryzł pies,.bo pomagała drugiej więźniarce wstać.Ranna kobieta schroniła się pod wiaduktem kolejowym,ale zmarła i została pochowana na miejscowym cmentarzu,mimo pomocy mieszkańców.Marsxe śmierci były.Stutthof idzie- tak informowali się mieszkańcy wsi.
OdpowiedzUsuń