"Sadystka z Auschwitz": musimy porozmawiać o Marii Mandl...
Na polskim rynku wydawniczym ukazała się książka w pełni poświęcona historii Oberaufseherin Marii Mandl. Autor skontaktował się ze mną w ubiegłym roku drogą mailową z pytaniem o pomoc w zbieraniu materiałów na temat Mandl. Zawsze obawiam się efektu końcowego publikacji dotyczącej nadzorczyń, które pisane są przez osoby nie mające na co dzień "styczności" z tematyką żeńskiego personelu strażniczego. Zbyt dużo jest już marnej jakości książek tylko bazujących na autentycznych wydarzeniach z czasów Holokaustu niż rzetelnie napisanych opracowań pokazujących realia Zagłady.
Autora czyli pana Jarosława Molendy nie znałam, ani nie czytałam wcześniej żadnej jego książki. Jest on pisarzem i podróżnikiem, z akcentem położonym chyba na to drugie, patrząc na odległe kierunki podróżnicze i zdjęcia z egzotycznych rejonów świata, zamieszczone na jego profilu społecznościowym w Internecie. Od razu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ktoś bierze się za taki temat, nie mając właściwie żadnej wcześniejszej kwerendy... Widok tropikalnych kadrów rodem z magazynu National Geographic kłócił mi się z wizerunkami nadzorczyń próbujących doliczyć się więźniarek na apelu... To nie jest tak, że każdy sobie może stwierdzić: "napiszę książkę o nadzorczyniach!" - to tak nie działa.
Na szczęście pan Molenda nie jest przypadkowym pisarzem, który obudził się pewnego dnia i złapał za pióro, a raczej za laptop, i zaczął w przypływie natchnienia pisać o austriackiej dziewczynie, która otrzymała pracę w obozie... Z szybkiego przeglądu książek pana Molendy, po uprzednim odrzuceniu wszystkich publikacji powiązanych z podróżami, zauważyłam, że w kręgu jego zainteresowań są też... seryjni zabójcy. Wśród książek pana Molendy są takie tytuły jak: "Morderstwa znad Wisły", "Bestie z polskim rodowodem", "Gorsza od szatana. Zbrodnie Germanidy Szykowicz", "Rzeźnik z Niebuszewa" oraz seria reportaży kryminalnych wydawnictwa Lira. Tak więc tematyka zbrodni popełnianych w obozach koncentracyjnych wpisuje się idealnie w ciąg wydawniczy pana Molendy.
Będąc na studiach podyplomowych w Muzeum Auschwitz i zastanawiając się nad wyborem tematu do pracy dyplomowej, wiele osób mówiło mi, że powinnam napisać o Marii Mandl - wszak to ona kierowała przez długi czas obozem kobiecym utworzonym w KL Auschwitz II (Birkenau) i to za jej rządów dochodziło do największych zbrodni. Jednak ja zrezygnowałam z pisania o Mandl - staram się unikać jej osoby i mam jakiś wewnętrzny opór. Poza tym chyba czuję osobisty 'przesyt' Mandelką. Zwłaszcza po filmie "Ostatni etap", o którym sporo pisałam na blogu i w którym Aleksandra Śląska wcieliła się w postać Mandl. Film został niedawno odnowiony cyfrowo i to też może przyczyniło się do ponownego zainteresowania historią obozu Auschwitz i nadzorczyniami?
Nie da się jednak ukryć, że postać Oberaufseherin Marii Mandl przeżywa jakiś swoisty renesans, zwłaszcza na platformach społecznościowych oraz na YouTubie, gdzie po wpisaniu jej imienia i nazwiska wyskoczy naprawdę duża ilość gorzej lub lepiej zmontowanych filmów z ostatniego roku! Zastanawiam się, skąd taka nagła sława, 80 lat po wojnie? Czy ludzie odkryli Mandl na nowo? A przecież ona wciąż była obecna na kartach książek napisanych przez więźniów KL Auschwitz czy w relacjach z archiwum w Lund, pochodzących od byłych więźniarek, w których co drugie zdanie opisuje okropne czyny popełniane przez Mandl... Jakby się tak zastanowić, to postać Mandl jest w niemalże każdej książce czy filmie o historii obozu Ravensbrück czy Auschwitz...
Książka "Sadystka z Auschwitz" ma aż 400 stron - to bardzo dużo! Ale jest ona napisana całkiem innym językiem niż biografia Johanny Langefeld, autorstwa Marty Grzywacz. I jeśli miałabym powiedzieć, który styl pisarski bardziej mi odpowiada, to jednak bardziej przychylam się do pani Grzywacz. Czuć, że tą książkę napisała kobieta. W przypadku "Sadystki z Auschwitz" otrzymujemy raczej suche fakty niż opowieść. I ktoś w Internecie dobrze zauważył, że samej Marii Mandl jest tam niewiele. Są jej zbrodnie, jej sadyzm, ale nie ma jej jako kobiety i człowieka. Nie poznamy tutaj jej szczegółowej biografii.
Zresztą z Mandl jest taki problem, że niewiele wiadomo o jej dzieciństwie, brakuje relacji pochodzących od osób, które znały ją z czasów, kiedy jeszcze nie weszła do służby więziennej. Dlatego też i ja miałabym problem z opisaniem jej sylwetki całościowo. Niestety każdy patrzy na nią jak na mityczną bestię - poprzez jej okrutne zachowanie względem więźniarek i prawdopodobnie taka właśnie była Mandl w czasie służby w obozach. Tylko tym najbardziej oddanym nadzorczyniom przekazywano wysokie stanowiska, a Mandl była kierowniczką kobiecego obozu w Ravensbrück oraz w Auschwitz II, zwanym Birkenau i w każdym z tych miejsc dała się poznać od najgorszej strony. Według mnie, zachowanie Mandl ma swoje drugie, a może nawet i trzecie dno. Zauważcie, że ona zawsze była obecna na terenie obozu, odbierała apele, przechadzała się po obozie, wchodziła do bloków, z własnej inicjatywy znęcała się nad więźniarkami, a w Birkenau była obecna na niemal każdej selekcji do gazu. I właśnie jedna z list więźniarek skierowanych na śmierć a podpisana przez Mandl, była przyczyną jej późniejszego skazania na śmierć. Był to namacalny dowód, że Mandl wiedziała o zagładzie.
Z drugiej strony, Mandl nie przyjaźniła się jakoś szczególnie z innymi nadzorczyniami. Była głównie ich przełożoną czy to w obozie Ravensbrück czy w KL Auschwitz. Drechsler była jej prawą ręką jako nadzorczyni raportowa, ale i ta z nikim się nie zadawała. Irma Grese, która była prawie dziesięć lat młodsza od Marii Mandl, również nie była jej przyjaciółką, a opowieści o ich wzajemnej intymnej relacji myślę, że można włożyć między bajki. Mandl była indywidualistką, o prawdopodobnie narcystycznej osobowości, była też karierowiczką zapatrzoną w siebie i z nikim się nie liczyła. Biła więźniarki po twarzy, ale potrafiła też publicznie upokorzyć inną, podległą sobie nadzorczynię. Po trupach do władzy - tak można byłoby podsumować jej kilkuletnią karierę obozową. Po śmierci Mandl w wyniku egzekucji przez powieszenie, miejsce pochówku "Bestii z Auschwitz" pozostało anonimowe. Inaczej niż w przypadku Luizy Danz, której grób odnalazłam w jej rodzinnej miejscowości i wcale nie musiałam go jakoś szczególnie szukać. Zachowało się też niewiele zdjęć Mandl, ani z jej młodości, ani z czasów służby. Nie widziałam nigdy jej legitymacji służbowej, prawdopodobnie dokumenty dotyczące wszystkich Oberaufseherinnen z KL Auschwitz były natychmiast niszczone w styczniu 1945 roku. Myślę, że książka pana Molendy byłaby o tyle ciekawsza, gdyby autor pokusił się o podróż śladami Mandl. W końcu pan Molenda jest podróżnikiem, a taka narracja uzupełniona zdjęciami lub rozmowami ze świadkami, byłaby świeżym, reportażowym spojrzeniem na życie Marii Mandl...
Tutaj chyba Was nie zaskoczę: w co trzecim przypisie jest moje opracowanie "Nadzorczynie z Ravensbrück" (autor poprosił mnie o przesłanie pliku i się zgodziłam), więc czułam się, jakbym czytała swoją własną książkę poprzetykaną innymi cytatami z relacji od byłych więźniarek. W końcowym efekcie można mieć wrażenie, że są liczne powtórzenia i książka jest posklejana z różnych kawałków. Nie jest to bardzo drastycznie zauważalne, jednak ja to widzę, bo są tam liczne cytaty z mojego opracowania. Zbyt obszerne są opisy dotyczące ogólnie historii formacji nadzorczyń obozowych, zauważyli to też inni czytelnicy, którzy zamieścili swoje recenzje na Instagramie.
"Spośród czterdziestu milionów niemieckich kobiet jedna trzecia była członkiniami NSDAP, a trzydzieści tysięcy należało do świty SS". To całe zdanie można wyrzucić do kosza. Niewiele kobiet tak naprawdę wstępowało do partii, wśród nadzorczyń był to jedynie ułamek... I co najgorsze, co zostało tutaj powielone, to informacja, że niemieckie kobiety wstępowały do świty SS - TO NIEPRAWDA!!! Żadna kobieta nie wstępowała do SS! Ani nie miała w tej organizacji żadnych wysokich stanowisk! Jako żona, matka, córka czy siostra niemieckiego żołnierza mogła jedynie przynależeć do "zakonu SS" poprzez 'czystą aryjską krew', ale nigdy kobiety nie zapisywały się do SS, tylko do formacji wspierających SS i były dwie takie formacje czyli SS-Helferinnen (od 1942 roku) oraz personel strażniczy w obozach (SS-Gefolge).
Dalej czytamy na skrzydełku: "Co dziesiątym pracownikiem personelu dozorującego w obozie koncentracyjnym była kobieta". No, tutaj to bym polemizowała. W KL Auschwitz łącznie przez trzy lata (marzec 1942-styczeń 1945) przewinęło się około 200 nadzorczyń na 3,500 esesmanów. Obozy koncentracyjne przez cały okres funkcjonowania raczej cierpiały na brak żeńskiego personelu. Na Majdanku w 1943 roku na ponad 7000 więźniarek przypadało... 17 nadzorczyń - sami sobie więc odpowiedzcie, czy naprawdę co dziesiąta osoba z personelu obozowego, to była nadzorczyni?...
Analizujmy dalej: "Ta praca stwarzała szansę na awans społeczny, wzbogacenie się, władzę, otwarcie na nowe pola działalności". Czy bycie nadzorczynią to był jakiś niesamowity awans społeczny? Nie oszukujmy się, poprzeczka było dość nisko zawieszona... Nawet w ogłoszeniach werbunkowych wyraźnie podano, że praca ta nie wymaga specjalnych kwalifikacji. Raczej chodziło tutaj o możliwość pokazania siebie w lepszym świetle. Cywilne pracownice niemieckich fabryk, gosposie domowe czy opiekunki mogły otrzymać przydział do służby wobec kraju, a to był nadrzędny cel polityki Rzeszy Niemieckiej.
Wzbogacenie się na pracy w obozie też nie do końca tak funkcjonowało... Owszem, nadzorczynie otrzymywały przydział mieszkania, wyżywienie czy odzieżowe uposażenie w czasie, kiedy w Niemczech ludzie cierpieli głód i biedę, ale wzbogacić się też nie wolno było, przynajmniej oficjalnie. Za kradzież mienia zrabowanego uprzednio Żydom zwożonym do obozów, groziła kara śmierci lub więzienie. Kradli tylko ci, którzy wiedzieli, że są kryci przez swoich przełożonych. Szeregowe nadzorczynie po prostu się bały.
A jeśli chodzi o władzę... Może jedynie władza nad drugim człowiekiem była w pracy nadzorczyń pociągająca, chociaż i tu miałabym wątpliwości. Tylko niewielki odsetek nadzorczyń przejawiał skłonności sadystyczne, większość żeńskiego personelu strażniczego była obojętna i nie wykraczała poza podane jej rozkazy. Pola działalności były także dość mocno okrojone poprzez ścisłe przepisy i regulaminy obozowe.
I ostatnie zdanie ze skrzydełka: "Obok kobiet, które zmuszane były do wykonywania tego zajęcia, wiele ochotniczo zgłaszało się do SS. Jedną z nich była Maria Mandl". No tak, nadzorczynie od 1943 roku były niejako odgórnie werbowane przez zakłady zbrojeniowe czy fabryki - ten proces był dość zawiły i trzeba znać archiwalne pisma kierowane z obozu Ravensbrück, aby wiedzieć, o co w tym chodziło. Na początku rzeczywiście kobiety same zgłaszały się do Ravensbrück na szkolenie. Ale pamiętajmy, że w 1939 roku, do momentu agresji Niemiec na Polskę, obóz Ravensbrück przypominał bardziej ośrodek wychowawczy dla niemieckich kobiet niż obóz koncentracyjny. Pracowało tam wówczas około 60 nadzorczyń, które nosiły szare fartuchy płócienne, miały psy służbowe, owszem, ale nie nosiły czarnych oficerek ani pejczy... I nigdy nie zgłaszały się do SS, tylko podpisywały cywilny kontrakt współpracy z SS-Gefolge. Pamiętajmy o tym!
Książkę warto kupić, aby przypomnieć sobie postać Marii Mandl. Nie oczekujcie od tego wydania niczego nadzwyczajnego, uprzedzam. Jest poprawne, ale bardziej traktowałabym je jako uzupełnienie autentycznych wspomnień byłych więźniarek. Mimo to, każde takie literackie przypomnienie jest dobre, żeby tamte wydarzenia nie zostały nigdy zapomniane.
P.S. Bardzo dziękuję panu Jarosławowi Molendzie za przesłanie egzemplarza autorskiego!
Zobacz też:
Komentarze
Prześlij komentarz